piątek, 31 lipca 2015

Dzień 53. Brak zainteresowania

Nie mogę się już doczekać. Większość moich myśli zaczyna bezwiednie krążyć wokół oczekiwania na pojawienia się na świecie malutkiej Z.
Odliczam dni do przewidywanego terminu, wsłuchuje się w siebie. Szukam symptomów zbliżającej się "wielkiej chwili". Jakoś to utarte przekonanie, że drugi poród zwykle jest wcześniej trochę świszczy mi w uszach i determinuje moje nastawienie. Niby wiem, że nie ma reguły, że to niezwykle indywidualna sprawa, a jednak czekam i czekam, choć czasu do "terminu" jeszcze troszkę pozostało.
Dziś pojechałam z A. w odwiedziny na chwilę do małej L. Dziewuszka ma już ponad trzy tygodnie, więc jest już całkiem okazałą panienką :)
Mała bezbronna kuleczka, w 100% zależna od rodziców. Spała spokojnie w bujance i wcale nie przejęła się naszą obecnością. 
Obserwowałam zachowanie A. względem małej istoty i co ciekawe, on też praktycznie nie zwracał na nią uwagi. Zajęty buszowaniem po pokoju i zabawą pilotem do telewizora, nie oczekiwał od L., że będzie towarzyszyła mu w zabawie.
Zastanawiam się jak zareaguje na pojawienie się w domu istotki podobnych gabarytów. Jak poradzi sobie z emocjami, moją niepełną dyspozycją czasową? Te myśli spędzają mi wciąż sen z powiek. 
Mam nadzieję, że będzie lepiej niż w większości podobnych przypadków o jakich słyszałam i wierzę w moje relacje z A. i w jego małą mądrą główkę. Pielęgnuję w sobie pokłady wyrozumiałości i cierpliwości dla A. Sporo czytam jak przetrwać ten często trudny czas w rodzinie, kiedy w ułożony świat wkracza kolejna osóbka.... i czekam :)
I to pozytywne nastawienie  dodało mi dziś dużo siły i spokoju.




czwartek, 30 lipca 2015

Dzień 52. Na ratunek - Ikea

Moja forma spadła dziś niemal do 10% użyteczności, co prawie pogrążyło cały dzień. Nie miałam zupełnie pomysłu na A., a on sam też jakoś nie mógł sobie poradzić z piekielnie wolno płynącym dziś czasem. 
Cóż zrobić w takim momencie, żeby nie zamęczyć małego ludzika i siebie w czterech ścianach jego pokoju? Postanowiłam, że muszę zmienić otoczenie. 
Placów zabaw nie bardzo lubię i mam wrażenie, że A. nie jest jeszcze na nie emocjonalnie przygotowany, nie mam też niestety siły biegać za A., żeby pomóc mu w razie potrzeby zjechać ze zjeżdżalni, czy wdrapać się na huśtawkę. 
Wybrałam więc rozwiązanie nadające się z pewnością dla niektórych na powód ukamienowania mnie jako matki bez procesu,  za największą krzywdę wyrządzoną dziecku. A mianowicie, pojechaliśmy z A. do Ikei z nastawieniem, że coś tam zjemy i A. pobawi się na dziale dziecięcym. 
Jak teraz o tym piszę, to wydaje mi się to tak idiotyczny pomysł na spędzenie czasu z maluchem, że powoduje to moje lekkie zażenowanie.
W każdym razie tak zrobiliśmy.
Dział dziecięcy w Ikei wygląda jak plac zabaw. Wszystkiego można dotknąć, wypróbować lub jak w przypadku A. zwyczajnie się pobawić.
Główną atrakcją dzisiejszego dnia była drewniana zabawkowa kuchnia, drewniana kolejka, wózeczek do przewożenia klocków. Niby banał, a A. bawił się rewelacyjnie, a ja co tu ukrywać - odpoczywałam i miałam poczucie, że mimo wszystko to była dobra decyzja. 
No trudno, nie zdałam może perfekcyjnie egzaminu dzisiejszego dnia. Nie wniosłam w życie A. nowych wartości i być może "zmarnowałam czas". A może wcale nie? A może radosna buźka A. wcale nie ma mi tego za złe? Może gotowanie, nakładanie na talerzyki  i podawanie mi do spróbowania pluszowych warzyw było tym co sprawiło, że dzisiejszy dzień był dla A. ciekawy i udany? 
Tego nie wiem. Dumna z siebie nie jestem, ale też nie dam się biczować. 










środa, 29 lipca 2015

Dzień 51. Totalna regeneracja

Nic nie robiliśmy cały dzień. Nic nie musieliśmy, nic nie chcieliśmy. Zabawy zmieniały się jak w kalejdoskopie, zagracaliśmy podłogę i odgruzowywaliśmy gdy brakowało nam miejsca. Jedliśmy powoli, A. spał o dowolnej porze - trwa akcja regeneracja.
Po wczorajszej podróży mieliśmy dziś z A. dzień wolny. Nie wsiadaliśmy do auta, nie mieliśmy planu, nie trzymaliśmy się schematu. Robiliśmy to co akurat nas zainteresowało i nie odliczaliśmy czasu do kolejnego etapu dnia. 
Czasem taki dzień bez planu jest potrzebny. Dziś A. wyraźnie był zmęczony i wszystkie emocje były mocno wyostrzone. Kiedy płakał, to całym sobą, kiedy się śmiał to do rozpuku. Wpadał bidulek ze skrajności w skrajność. Ależ ta mała główka musiała sobie poradzić z emocjami ostatnich prędkich dla niego dwóch dni.
W sumie nie mamy nigdy konkretnego planu dnia. Nie mamy karteczki z zapiskami, o której jemy posiłki, ile czasu spędzamy na dworze, kiedy czytamy książeczkę, kiedy układamy klocki. A słyszałam, że są Mamy, które tak właśnie funkcjonują każdego dnia. Ja wiem, że nie poradziłabym sobie z takim reżimem :) Lubię kiedy jest jakiś element zaskoczenia i pomysłu, bo w przeciwnym razie chyba bym się zamęczyła. A. też świetnie sobie radzi z takim planem dnia bez planu i nie wyczuwam, żeby cokolwiek mu w tym przeszkadzało. Jest jeden podstawowy plus takiej sytuacji, nie jesteśmy zobligowani do życia z zegarkiem w ręku i powrotu choćby z końca świata np. na 13:00 na drzemkę. Jak A. jest zmęczony, to zaśnie o 11, 12, czy 16 praktycznie wszędzie :)
A. to super chłopczyk. On się dostosowuje do sytuacji, ale to przede wszystkim my staramy się dostosować do jego potrzeb. Na szczęście nie stawia nam wielkich wymagań i jest bardzo łaskawym maluszkiem.





wtorek, 28 lipca 2015

Dzień 50. Śniadanie na plaży

Czy można wyobrazić sobie piękniejsze okoliczności przyrody niż pyszne śniadanie przy stoliku z widokiem na morze? Piasek na wyciągnięcie ręki, zero fal, delikatnie, zwiewnie i nie za gorąco. 
Śniadanie smaczne, chlebek jeszcze ciepły... ehhh... gdyby mnie tu nie było to bym nie uwierzyła :)
Postanowiliśmy z Tatą nie jeść standardowego śniadania w hotelu, tylko wykorzystać to, że jesteśmy nad morzem tylko jeden dzień i usiąść w restauracyjce na plaży. 
Zupełnie inaczej taki posiłek smakuje kiedy towarzyszy mu tak piękny widok i bliskość natury. 
Mały A. nie mógł oczywiście spokojnie usiedzieć na miejscu, ale trudno wymagać od niespełna dwuletniego dzieciątka, że nie będzie chciało zanurzyć swych rączek w delikatnym piasku i pobiegać beztrosko po otwartej przestrzeni :)
Czasem ciężko jest się przestawić na tryb aktywności i potrzeb dziecka, ale dziś nie miałam z tym kłopotu i starałam się dotrzymać mu kroku :)
Oczywiście gdy tylko Pani przyniosła talerze wypełnione zestawami śniadaniowymi, dla A. plaża w jednym momencie przestała istnieć i liczyło się już tylko jedzenie :) Ależ to dzieciątko pochłania posiłki, aż nie mogę wyjść z podziwu gdzie mu się to w tym małym brzuszku mieści :)
Po śniadaniu był czas na krótki spacer i niestety trzeba było wracać do domu.
Podróż podobnie jak wczoraj nie była relaksem dla żadnego z nas.
Zmęczony i znudzony A., zdenerwowany, zdekoncentrowany Tata i ja próbująca jakoś zaradzić płaczowi A., ale mająca świadomość, że moje próby skazane są na porażkę.
Jedna główna i niezaprzeczalna zasada podróżowania z dzieckiem - jechać w nocy, kiedy mały człowieczek będzie spał. Wszyscy o tym wiedzą, my oczywiście też, a potem próbujemy oszukać rzeczywistość i oczekujemy od dzieciątka, że może jednak się dostosuje. Otóż NIE :)
Nie można tego wymagać. I tak naprawdę stres jaki powoduje jego zniecierpliwienie potęgowany jest przez złość na samego siebie, że przecież doskonale wiedzieliśmy jak to będzie wyglądało, a mimo to podjęliśmy złą decyzje :)
Mimo trudu podróży, super było wyrwać się choć na parę chwil nad morze. Zjeść pyszne śniadanie, przespacerować się i zwolnić :)
Lubię takie wyprawy. Choć męcząca jazda samochodem na razie jeszcze determinuje troszkę moje wspomnienia, to wiem, że niedługo pozostanie już tylko wizja fajnie spędzonego wspólnie spontanicznie czasu i uśmiechnięta buźka biegnącego plażą A.








poniedziałek, 27 lipca 2015

Dzień 49. S jak spontaniczny Sopot

W życiu można kierować się różnymi zasadami. Można szukać problemów i odmawiać sobie wszystkiego zasłaniając się pracą, brakiem czasu, pieniędzy, czy wszystkim dookoła, a można kierować się odrobiną spontaniczności, która drzemie w każdym z nas i wyłapywać okazje na odmianę szarości dnia codziennego. 
Dziś nadarzyła się taka właśnie okazja.
Tata miał do załatwienia na Pomorzu sprawę firmową. Krótkie spotkanie, a odległość zajmująca cały dzień. 
Mógł jechać sam, ale nie musiał (no bo gdzie bidulek tyle godzin w samochodzie w samotności miał spędzić?)
Ha :)
Zwarci i gotowi z A. zgłosiliśmy chęć towarzyszenia Tacie w wyprawie.
Na wszelki wypadek do bagażnika trafiły szpitalno - porodowe torby, potrzebne dokumenty, ewentualne rzeczy na przebranie i kosmetyki.
Droga była ciężka i końcówka 38 tygodnia ciąży dawała się we znaki. A. też nie najlepiej zniósł kilkugodzinną podróż. To nie to co kiedyś, kiedy przesypiał całą drogę i budził się z uśmiechem na miejscu :)
Najważniejsze, że daliśmy radę. 
Po spotkaniu, na które pojechał Tata, zapadła decyzja, że jedziemy do Sopotu i zostajemy na noc, żeby nie przesadzić i nie narażać się na wyjątkowo mało rozsądne zmęczenie.
Hotelik zarezerwowaliśmy przez Trivago.pl. Okazało się, że przez aplikację było 40% taniej niż w recepcji na miejscu! Zdecydowanie nam się opłacało :)
Po rozlokowaniu się w pokoju poszliśmy na spacer nad morze. Pogoda lekko wilgotna nie odstraszała nawet za bardzo. 
Uwielbiam Polskie morze, więc mimo gigantycznego zmęczenia i poczucia, że Z. chyba przyspieszy swoje pojawienie się na świecie, cieszyłam się ogromnie ze spontanicznej wyprawy.
Bo nie można w życiu ze wszystkiego rezygnować i samemu rzucać sobie kłód pod nogi. Trzeba umieć cieszyć się małymi rzeczami i starać się wykorzystywać nadarzające się okazje. 
Ciężka podróż, rozdrażnienie i zmęczenie ustępują gdy już jesteśmy u celu. I tak było dziś. I warto było :)





niedziela, 26 lipca 2015

Dzień 48. Imieninowa randka

Świat rodziców małego dzieciątka w chwilach wolnych kręci się wokół niego. Przynajmniej tak jest u nas. Wyjście do restauracji, sklepu czy na spacer, związane jest z oczywistą obecnością A.
Ten mały człowieczek jest już jednak tak kumaty i wszędobylski, że ciężko odnaleźć w sobie relaks, który towarzyszył wspólnym wyjściom jeszcze kilka miesięcy temu. Nie ma co zgrywać bohaterów, teraz trzeba mieć oczy dookoła głowy i mnóstwo siły do biegania za A.
Dziś z okazji moich imienin, Babcia została z A., a my z Tatą pojechaliśmy na randkowy obiad tylko we dwoje. Ach jak wspaniale było móc na te kilka godzin wyłączyć tryb 120% koncentracji na potrzebach A. i zadbać o relację z Tatą. Pospacerować, potrzymać się za ręce, zjeść... Proste czynności, które w obecności małego krasnoludka wcale nie są takie powolne, relaksujące i oczywiste :)
A. jest na etapie: chcę wszystko natychmiast, albo jeszcze szybciej. Chcę to co wy i chcę iść w przeciwnym kierunku. :) Nadążyć i pokojowo roztrzygnąć spory z szukającym swojej przestrzeni A. nie jest wcale tak łatwo. Trzy godziny tylko we dwoje są więc chyba najwspanialszym prezentem na naładowanie akumulatorów jaki rodzice małego ludka mogą od czasu do czasu otrzymać. 
Pewnie znalazłyby się "mamy cyborgi", które uznają, że "skoro chcieliśmy być rodzicami, to całych siebie powinniśmy poświęcić dla naszej latorośli i wspólny czas jest fanaberią i odbywa się kosztem dziecka". 
A ja uważam, że przebywając z A. w domu 24h. na dobę raz na jakiś czas należy mi się dla zdrowia psychicznego choć krótki czas, kiedy mogę zwolnić obroty i wiedząc, że A. jest pod świetną opieką Babci, pobyć trochę żoną, o roli której w codziennych obowiązkach przy maluszku zwyczajnie się zapomina. I nie chodzi tu zupełnie o gotowanie obiadu, sprzątanie czy pranie :) Chodzi o rozmowę z mężem o czymś innym niż tylko A. o przytulenie i takie normalne pobycie razem.
Ten dzisiejszy wspólny czas był nam bardzo potrzebny, zwłaszcza, że niedługo dołączy do nas Z. i wtedy ciężko będzie wygospodarować chwile dorosłej samotności :)


sobota, 25 lipca 2015

Dzień 47. Spacery suche i mokre

Gorąąąąącooo! Duszno, parno, męcząco. Ta pogoda mnie lekko wykańcza. Kompletnie nie mam siły robić nic, kiedy temperatura na dworze przekracza 33 stopnie. 
Plan był idealny: zabrać A. i pójść na spacer do sąsiedniej miejscowości na ciacho, albo kawę. 
Wyszykowaliśmy się więc z Tatą. A. zadowolony siedział w wózku, a mi się nogi jak z waty zrobiły i już wiedziałam, że zwyczajnie 45 minut spaceru jest jednak ponad moje siły. 
Tata postanowił więc wyruszyć w drogę z gotowym na wyprawę A., a ja miałam dojechać do nich do celu samochodem. Też mi rozrywka...
Trudno, siła wyższa. Nie ma co przesadzać skoro organizm już na wstępie odmawia współpracy. Postanowiłam nie kozaczyć i zostałam w domu, czekając na sygnał kiedy mam wyruszyć.
Odpoczynek okazał się zbawienny i pozwolił nabrać sił. 
Gdy spotkaliśmy się w umówionym miejscu, mogliśmy pozwolić sobie jeszcze na krótki spacer zanim zasiedliśmy na kawce.
Piękna pogoda, jak to czasem bywa, w ciągu kilku chwil zniknęła, a jej miejsce zajął obfity deszcz. 
Ten natomiast wzbudził ciekawość i zachwyt A. i nie było siły, żeby powstrzymać małego człowieka przed wyjściem na dwór. A skoro nie ma po co walczyć, najlepiej towarzyszyć :) 
Złapał A. moją rękę i wyciągnął przed wejście :) Krople ciepłego deszczu nie były uciążliwe, a rosnąca radość moknącego A. rekompensowała niedogodność bycia mokrą. Spacerowaliśmy tak z A. dookoła kawiarni, a tworzące się kałuże całkiem zmoczyły małe stópki A.
Gdy rozpadało się na dobre, wróciliśmy z Tatą i A. do siebie, a tam... wielka kałuża odgradzała nas od wejścia do domu. Niedługo myśląc, zdjął Tata buty, wziął za rączkę A. i wspólnie wmaszerowali w sam środek wodnej atrakcji. 
A. był szczęśliwy, a nam to pasowało :) Chodziliśmy na zmianę z A. raz w jedną raz w drugą stronę, nie bojąc się deszczu i ciesząc się radością tego małego chłopczyka. 
Znacznie ciężej było zagonić go potem do domu, ale to już kompletnie inna historia ;)
Odnalezienie w sobie dziecka i pozwolenie na kałużową zabawę A. to wielki pozytyw na dziś. Bo często w codzienności brakuje takich chwil dystansu do samego siebie i odnalezienia w sobie dziecięcej naiwności, a dziś się udało i brawo dla nas.








piątek, 24 lipca 2015

Dzień 46. Wyprzedaże, kochane wyprzedaże

Lato w pełni, jeśli tak można określić pogodę, która wygląda jak sinusoida. Raz upalnie innym razem zimno. Brak w tym wszystkim umiarkowania i stabilizacji. 
W każdym razie jeszcze się lipiec nie skończył, a w sklepach zaczęły się wielkie wyprzedaże. 
W sumie trudno się dziwić. Każdy kto chciał nabyć klapki, kostium, czy zwiewną sukienkę już pewnie to zrobił, a tych którzy się wahają warto zachęcić, żeby w magazynie nie zalegało. W końcu jesień za pasem.
Mija to lato niepostrzeżenie. Szczerze mówiąc, to jakoś w ogóle nie zauważam jego uroków w tym roku.
Wracając jednak do rzeczy, które jeszcze dwa tygodnie temu były w pełnej cenie, a teraz okazuje się, że na wartości 50% tańszej producenci nadal zarabiają.
Ubrań dla siebie nie szukam. Jakoś stan ciążowy nie wzbudza we mnie zakupowego entuzjazmu. Ciężko mi coś dobrać, przymierzyć nie ma jak. Ciążowych rzeczy nie szukam, bo niedługo rozwiązanie, a "normalne" kupię jak już będę wiedziała do jakiej wagi uda mi się powrócić i czy nie trzeba będzie kamuflować tu i ówdzie.
Co innego rzeczy dla dzieci. Tu oglądanie  i wybieranie to sama przyjemność. Choć też nie ma co przesadzać, bo kupowanie dla kupowania to kompletnie nie mój konik.
W każdym razie dziś odwiedziłam Zarę, w której wbrew pozorom można kupić naprawdę bardzo fajne rzeczy za małe pieniądze i Mothercare, w którym ceny zwykle mnie odstraszają.
Przeceny w Zarze na dziale Baby to niestety kropla w morzu potrzeb. Mam wrażenie, że maluchy są traktowane mocno marginalnie. Ale dziś wypatrzyłam bardzo fajne, najprostsze w swej prostocie jeansy dla A.
Przyglądam się, oglądam... no super. Postanowiłam również zobaczyć, co proponowane jest w nowej kolekcji. Patrzę, a tam.... identyczne spodnie :)
Te z kolekcji letniej za 39 zł., a z jesiennej identyczne za 55 zł.
Istne szaleństwo :) Czemu wyprzedawane są zatem spodnie, jeśli identyczne proponowane są na nowy sezon? Nie wiem, ale w sumie nie wnikam i przy kasie czuje rozpierającą mnie dumę, że udało mi się nie przepłacić ;)
W  Mothercare, wybrałam komplet pieluszek tetrowych dla Z. Wszystkie były z nowej kolekcji za 49 zł., a jedne za 25 zł. Idę więc do Pani ekspedientki z prośbą o wyjaśnienia, a Ona na to, że "serduszka są ze starej kolekcji, a kółeczka z nowej". Niedowierzanie moje trwa chwilę, ale Pani uśmiecha się ze zrozumieniem, no to biorę te....serduszka :)
Dzisiejszy dzień jest dobrym przykładem na to, że da się kupić fajne, firmowe rzeczy za niewielkie pieniądze. Wcale nie trzeba silić się na kupowanie w pełnych cenach zwłaszcza, że maluszki szybko wyrastają. Wyprzedaże dają możliwość kupienia pełnowartościowych produktów w odpowiednich cenach i ja to lubię. 
Fajne wzory, ciekawe desenie, dobre gatunkowo tkaniny wcale nie muszą być poza zasięgiem. Trzeba tylko odnaleźć w sobie "zglądacza, szukacza" i nie bać się wchodzić do sklepów, które na co dzień nas odstraszają. 

czwartek, 23 lipca 2015

Dzień 45. Muszę zwolnić

Nie nadążam... po prostu już powoli brakuje mi sił i czuję, że działam na 60%.
Upały na dworze nie pomagają wyrwać się ze stanu przytłumienia, a hormony powoli napędzają emocje, z którymi ciężko mi się uporać.
Szybciej tracę cierpliwość, wolniej się poruszam, jestem rozkojarzona i  jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi zaczynam czuć, że jestem w ciąży.
Do tej pory jakoś nie odczuwałam dyskomfortu związanego z rosnącą w brzuszku Z.
Miałam siłę bawić się z A., biegać za nim, nosić na rękach i wygłupiać się gdy tego oczekiwał. Dziś apogeum osiągnął stan, kiedy na to wszystko brak mi po prostu sił. Wniesienie A. na piętro domu było dziś nie lada wyzwaniem. Przekonanie A. do tego, aby usiadł w wózku, niemalże przekroczyło moje umiejętności zarówno fizyczne jak i emocjonalne i bardzo wiele wysiłku kosztowało mnie aby się nie rozpłakać z bezsilności, albo nie podnieść głosu na A. Trudne to wszystko dziś było niezmiernie.
To jak bardzo przestałam sobie radzić strasznie mnie frustruje. Nawet jedzenie przez A. kolacji wywołało u mnie poczucie bezsilności i beznadziei, że kiedy pojawi się Z. to już w ogóle nie dam sobie ze wszystkim rady.
Poza tym, równocześnie wpadłam w stan, że koniecznie potrzebuję zadbać teraz o A. i kupić mu coś ładnego i wyjątkowego, a kompletnie nie mam pomysłu co to mogłoby być. I to też doprowadza mnie do szewskiej pasji :)
Potrzeba ta wynika zapewne ze świadomości,  że kiedy już będzie mała królewna, to nie będę miała aż tyle czasu dla A. ile w tej chwili. To dość dla mnie stresujące, bo kocham tego wspaniałego chłopczyka najbardziej na świecie i strasznie nie chcę mu nic odbierać. 
Jak to wszystko pogodzić? Jak zatrzymać gonitwę myśli, emocji i zmęczenia?
Chyba po prostu muszę przeczekać i liczyć, że w końcu załączy mi się trzeci bieg i zacznę działać instynktownie i pewnie. Że będzie tak jak wspomniała moja koleżanka G. (doświadczona mama dwóch dziewczynek), że logistyka będzie moim najmniejszym zmartwieniem. Choć może nie brzmi to optymistycznie, ja interpretuje to tak jak chce czyli, że wszystko da się poukładać w sposób naturalny i skupić się będę wtedy mogła na tym, żeby dzieciaczkom było jak najlepiej.
Czy będę dobrą mamą dwójki dzieci? Na pewno będę się bardzo starać, ale zdaje sobie sprawę, że nie raz pojawi się chwila zwątpienia, załamania i poczucia samotności w macierzyństwie. Cóż, w sumie sama tego chciałam, a nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Mamy dzieci z małą różnicą wieku borykają się z podobnymi problemami i wątpliwościami i dają radę, więc może ja też dam?



środa, 22 lipca 2015

Dzień 44. Emocje rosnął

Zabieram się do pakowania rzeczy do szpitala jak pies do jeża. 
Przeglądam, przekładam, piorę, wybieram.... i nic z tego nie wynika :)
Już niby jestem mentalnie przygotowana na pakowanie, a jednak nie wiedzieć czemu odkładam to na potem :)
Dziś zrobiłam kolejne podejście do przygotowania rzeczy. Oczywiście wybrałam kiepski na to moment, gdy A. był we wspaniale radosnym humorze, chętny do bzikowania i zabawy. 
Wszelkie więc moje próby ułożenia rzeczy kończyły się fiaskiem w momencie przejścia Godzilli, siejącej spustoszenie :)
Nie napinałam się i po prostu po raz kolejny schowałam rzeczy do szuflady, może jutro znów podejmę próbę ;)
Szukając wsparcia i wskazówek pisałam z koleżankami mamami, żeby podpowiedziały co jeszcze zabrać ze sobą, bo przez prawie dwa lata, mogłam o czymś zapomnieć. No i jak tak wymieniałyśmy poglądy i doświadczenia, to okazało się, że zatarło mi się w pamięci pełno mało komfortowych wspomnień związanych z bólem, połogiem i początkami karmienia :)
Ależ ta głowa jest wybiórcza :) wydawało mi się, że jakoś tak łatwo z tym A. było na początku, ale dziś zdałam sobie sprawę, że to tylko wersja oficjalna dla tłumu, a w rzeczywistości było trochę walki z bólem i samą sobą. 
Przyznaję, że zaczęłam się stresować :)
Tata A. też nie pała optymizmem i nie lekceważy nadchodzących zmian.
Trudniej nam chyba niż przy A. te oczekiwania na pojawienie się Z. mijają. Ale w sumie dobrze, że mamy tyle wątpliwości, niepewności i lęków. Jakoś tak mam wrażenie zdrowo :) Gorzej gdybyśmy byli zbyt pewni siebie, a rzeczywistość szybko zweryfikowałaby nasze "lekkie" podejście do tematu. Muszę jednak przyznać, że gdy widzę takie malutkie dzieciątka w wózkach, to jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że wkrótce taka mała istota wprowadzi się do nas :)
Pozytywnie zdenerwowana i spanikowana nadchodzącym nowym etapem życia :)



wtorek, 21 lipca 2015

Dzień 43. Zakupy ze Świnką Peppą

Czasem mnie ten mały człowiek zaskakuje i kompletnie nie umiem wyjaśnić, czemu nagle pewne rzeczy w jego małej główce się dzieją w tym, a nie w innym momencie.
A. towarzyszy mi w ostatecznym kompletowaniu wyprawki dla Z. Chyba podświadomie nie kupiłam wszystkiego za jednym razem, żeby móc wykorzystać ostatnie dni w "dwupaku" na chodzeniu po sklepach i powolnym spędzaniu czasu. Zdaję sobie bowiem sprawę, że już wkrótce nie będzie to takie łatwe.
Choć dla A. nie jest to chyba zbytnią rozrywką, jakoś szczególnie się nie skarży ;)
Dzisiejszy dzień poza domem minął pod znakiem Świnki Peppy. 
Dlaczego?
Otóż od momentu kiedy mały A. się obudził, dzierżył w rączce swoją maskotkę.
Dawał jej buziaki, poił, przytulał. Pierwszy raz naprawdę się nią zajmował. Uroczo się na to patrzyło. Żadna czynność nie mogła odbyć się bez obecności Świnki.
Co się w tej małej główce musi dziać i jak dużo emocji się w niej kłębi? :)
Taki pozytyw na dziś w postaci wiernego towarzysza dla A. 







poniedziałek, 20 lipca 2015

Dzień 42. Jedzenie to frajda

"Za mamusię, za tatusia, za kotka...."
Stare jak świat metody "karmienia" maluchów. 
"aaa... leci samolot....", "zjedz, bo mama specjalnie dla ciebie ugotowała...." i wiele innych "wspomagaczy", którymi rodzice jakoś próbują zaklinać rzeczywistość. Czy są skuteczne? 
Na szczęście nie wiem.
Na pewno są wkomponowane od pokoleń w próby przekonania niejadka do spróbowania choć obiadu, jednak kompletnie niezgodne z moją "filozofią" jedzenia.
Mądrala ze mnie, bo po prostu nie mam z A. problemu.
Z czego to wynika, że jedno dziecko wcina wszystko co mu się poda, a inne kręci noskiem na najlepsze rarytasy? Och, gdyby ktoś poznał odpowiedź na to pytanie, to Nagroda Nobla murowana.
W obecnej sytuacji możemy się tylko domyślać i chwytać się tego co działa na nasze maleństwo.
A. od początku karmiony był naturalnie, tzw. KP. :) 
W myśl najnowszych zasad i ustaleń nie odmawiałam sobie niczego do jedzenia, rezygnując całkowicie z polskiej diety mam karmiących, którym zabrania się wszystkiego na wszelki wypadek.
Otóż, ja jadłam wszystko z nastawieniem, że jeśli coś wyraźnie będzie szkodziło A. wtedy oczywiście wyeliminuję to ze swojej diety. Na szczęście silny organizm małego A. nie przejmował się tm co jem i wszystko było w najlepszym porządku. 
Podobnie rzecz się ma z osławionymi "kolkami". Kto to do licha tak w ogóle nazwał i dlaczego gdy tylko mały ludek zapłacze, wszyscy chóralnie zawsze krzyknął, że to "kolki"? A może trylion innych rzeczy akurat mu przeszkadza?
A. nie miał kolek, choć jak zdarzało mu się rozpłakać, to wiele osób próbowało tak sobie wytłumaczyć jego gorsze samopoczucie, a mnie drażniło to niemiłosiernie, bo co obcy ludzie mogli wiedzieć o A. widząc go 15 min.?
Także kolki są modne i są wytłumaczeniem na wszelkie sytuacje trudne dla dzieciaczków.
No nie znoszę tego określenia.
Oczywiście są dzieci, których układ pokarmowy jest jeszcze nie do końca przystosowany i cierpią na bóle brzuszka. W Japonii mówi się nawet o okresie "100 dni płaczu", bo zwykle ok. trzech miesięcy trwa zwiększony dyskomfort malucha i rodziców.
Na szczęście dzieci KP znacznie rzadziej tego doświadczają i A. był jednym z tych radosnych osobników.
Dietę A. zaczęliśmy powoli rozszerzać, gdy skończył 6 miesięcy. Bez pośpiechu, powolutku i bezsłoikowo.
Umówmy się, ugotowanie jednej marchewki to nie jest wyzwanie przekraczające czyjekolwiek umiejętności.
Zanim przyszedł czas podawania A. czegokolwiek innego prócz mleka, koleżanka G. zwróciła moją uwagę na modną metodę karmienia dzieci określaną tajemniczo BLW.
Polega ona w bardzo wielkim skrócie na ominięciu etapu papek i podawanie jedzenia w kawałkach, żeby dzieciątko samo obgryzało i ciumkało kawałeczki warzyw czy owoców.
Jakoś kurczowo się tego nie trzymaliśmy, ale faktycznie chyba nigdy nie zmiksowałam żadnego jedzenia dla A., a co najwyżej rozgniotłam widelcem.
Nie odpuściłam tylko karmienia łyżeczką, kiedy na obiad była zupa, bo jakoś nie mogłam sobie wyobrazić jaki sens jest w podaniu tak małemy dziecku płynu do samodzielnej konsumpcji.
Może jeszcze tylko wspomnę, że A. był całkowicie "bezbutelkowy", a wszystkie posiłki jakie dostawał poza KP, podawane miał łyżeczką, albo radził sobie rączkami.
Metoda BLW dawała od początku sporo swobody jeśli chodzi o dobór produktów i form podania. No i przede wszystkim mieliśmy to szczęście, że A. od początku miał wielką chęć na próbowanie.
Nie wiem czy to zasługa tego, że gdy był KP poznawał różne smaki ze względu na moją dietę bez diety? czy sposób karmienia BLW tak wpływa na dzieci? ale dziś mogę śmiało powiedzieć, że mam dziecko wszystkojedzące.
Oczywiście są dni, kiedy nie ma ochoty na konkretną rzecz, a zajada się inną, ale któż z nas tak nie ma?
Pozostaje mi więc mieć tylko nadzieję, że zostanie mu ta ciekawość smaków. 
Nie jestem Eko mamą podającą A. tylko zdrowe i ekologiczne produkty. Czasem zje wafelka, czekoladę, czy małe czekoladowe jajo z zabawką w środku. Jednak nigdy nie odbywa się to kosztem "normalnego" posiłku i nie jest żadną nagrodą za "ładnie" zjedzony obiad.












niedziela, 19 lipca 2015

Dzień 41. Radosny dzień wspaniałego chłopca.

Roześmiany, szczęśliwy, wolny - czego chcieć więcej w odniesieniu do własnego dzieciątka?
Taki humor towarzyszył dziś A., podczas wspaniałego dnia pełnego relaksu.
Dzień aktywności rozpoczęła wizyta z A. na basenie.
Zaczęliśmy chodzić z maluszkiem na pływalnie gdy skończył cztery miesiące. Należy mały A. nawet do szkółki nauki pływania dla dzieci i niemowląt. Są to super zajęcia, podczas których dzieciaczki przyzwyczajają się do wody i uczą się w niej odnajdywać, przy pomocy rodziców oczywiście.
Z powodu przerwy wakacyjnej w zajęciach, postanowiliśmy sami wybrać się z A., żeby nie zapomniał przez dwa miesiące ile mu to frajdy sprawia.
Ależ przyjemnie było patrzeć na tą uśmiechniętą gębulkę, radosnego i rozemocjonowanego A.
Skakał do wody wprost w nasze ramiona, bawił się rozchlapując strumień wody na wszystkie strony. Serce rośnie, gdy widzi się takiego malucha, kiedy woda mu leci na buzie, a on się z tego cieszy. Muszę przyznać, że niezwykle wizyty na basenie procentują jeśli chodzi np. o mycie główki w domu. Nie ma z tym absolutnie żadnego problemu. Po prostu prysznicem leje się wodę na włosy i buźkę, a A. wcale to nie wzrusza.
Po wizycie na basenie, naładowani pozytywną energią ruszyliśmy do znajomych na grilla.
Była to świetna okazja do spotkania i wspólnego spędzenia czasu, bo zarówno gospodarze, jak i jeszcze jedni zaproszeni  znajomi mają dzieciaczki niewiele starsze od naszego A.
No i ten ogród.... trawa jak dywan. Mięciutka i czysta. Z pełną satysfakcją i spokojem zdjęłam A. buciki, żeby trawka muskała jego gołe stópki.
Ileż on się nabiegał dookoła trawnika, wyturlał i wyśmiał. 
Takie dni pokazują jak niewiele trzeba, żeby uszczęśliwić taką małą istotę. 
W dniu dzisiejszym najważniejsze było to, że miał praktycznie pełną swobodę w zabawie. Spędził cały dzień na dworze i wspaniale się przy tym bawił. 
Zjadł pierwszego oficjalnie swojego loda i czym szerzej on się uśmiechał, tym bardziej ja się radowałam.
Taka niedziela potrafi pozytywnie nastawić na cały następny tydzień :)




sobota, 18 lipca 2015

Dzień 40. Już za chwileczkę już za momencik

Wielkie zmiany w naszym życiu zbliżają się wielkimi krokami. 
Dziś na wizycie kontrolnej dowiedzieliśmy się, że Z. oficjalnie została "donoszona" i pozostaje nam cierpliwie czekać, kiedy zdecyduje się przyjść na świat.
Emocji z tym związanych jest cała masa. Mimo iż mamy już naszego wspaniałego A., to chyba oboje z Tatą boimy się jakoś bardziej niż gdy ten mały chłopczyk pojawiał się w naszym życiu. 
Niby już wiem co robić, czego taki mały ludzik potrzebuje, jak pielęgnować i dbać. Przecież jest to dzieciątko planowane i wyczekane, a jednak stres jest naprawdę spory. 
Może wynika on z tego, że każdego dnia układamy sobie relacje z małym A., a za chwilę będą one kompletnie pozmieniane. Może dlatego, że mały A. bardzo nas rozpieścił swym zachowaniem i lękamy się niewiadomej jaka czeka nas przy tej małej dziewczyneczce?
Ciężko to sobie wytłumaczyć. 
Faktem jednak jest to, że jestem bardzo podekscytowana i doczekać się nie mogę, kiedy wreszcie przytulę tą małą kruszynkę.
Na tym etapie ciąży z A. chyba byłam jednak bardziej "gotowa". Torba do szpitala była już raczej spakowana, wszystkie potrzebne rzeczy czekały w szufladach... teraz podchodzę do tego z jakimś większym luzem. Wszystko poprane, ale torba nadal pusta leży w szafie, nie mam jeszcze wszystkich koniecznych przyborów. Sama się sobie troszkę dziwię, że zostawiam to na ostatnią chwilę, ale podświadomie czuje, że wszystko jest pod kontrolą :)
Ciekawe jaka będzie ta nasza Z.?
Czy pokocham ją od razu, czy będę potrzebowała troszkę czasu, żeby oswoić się z jej obecnością? 
Jak pojawienie się małej księżniczki wpłynie na nasze relacje z Tatą?
Czy jej płacz i potrzeby A. mnie nie przytłoczą?
Niewiadomych jest znacznie więcej niż rzeczy oczywistych.
Bo wiemy tylko tyle, że wkrótce do nas dołączy i skradnie sobie miejsce w naszych sercach.






piątek, 17 lipca 2015

Dzień 39. Odsmoczkowanie rodziców

Mały niepozorny kawałek plastiku zakończony gumową kulką - zmora dla niektórych i jednocześnie ogromne ułatwienie dla innych rodziców. Uspokajacz wyciszający maluszka, dający rodzicom chwilę spokoju i teoretycznego szczęścia dziecka. 
Gdy A. przyszedł na świat, nie planowałam czy smoczek będzie nam towarzyszył czy nie. Podchodziłam do niego bardzo sceptycznie, ale nie nastawiałam się na nic. Niestety, albo stety w rezultacie A. smoczek dostał. Póki A. był mały, jakoś szczególnie mi ten smoczek nie przeszkadzał. Tłumaczyłam sobie, że to normalne, i że A. po prostu tego potrzebuje, a przy okazji nam jest łatwiej. Jednak z upływem czasu po prostu zaczął mnie ten smoczek drażnić. Jakoś kneblowanie dziecka żeby było cicho jest nie po mojemu i kompletnie nie pasuje do takiego chłopczyka jak A.
Ostatnio wreszcie doszłam do wniosku, że zwyczajnie wstydzę się, że A. jeszcze korzysta z "uspokajacza". 
Mam wrażenie, że smoczek u takiego dużego chłopca wynika bardziej z lenistwa i przyzwyczajenia rodziców, niż z potrzeby małych ludzi. Kojarzy mi się wręcz z jakimś zaniedbaniem ze strony opiekunów i tak samo zaczęłam myśleć o nas, że dalsze dawanie A. smoczka jest z krzywdą dla niego. 
Żeby zagłuszyć swoje sumienie, postanowiłam wyznaczyć granicę kiedy ostatecznie pozbędziemy się zużytych już smoczków. Pojawienie się trójek miało być przełomem wprowadzającym wszystkich w nowy etap dorastania A.
Oczywiście maluszek jest przyzwyczajony do mamlania uspokajacza i ciężko mu odmówić, ale myślę, że rezygnacja ze smoczka jest dużo trudniejsza dla rodziców niż dla dzieci.
W każdym razie zaczęło się. 
Już drugi dzień A. i my radzimy sobie sami. Jeszcze tylko na noc mały chłopczyk dostaje smoczka, ale mam nadzieję, że za tydzień już będziemy zupełnie wolni.
Czy jest łatwo? Zależy od nastawienia. Najciężej jest być konsekwentnym w swym postanowieniu. Zastanawiam się, czy A. w ogóle zauważył, że nie ma smoka w ciągu dnia, bo mam wrażenie, że najtrudniejszy jest ten proces dla Taty i dla mnie, bo przejmuję się jak Tata będzie reagował kiedy A. zacznie płakać :)
W każdym razie bardzo się cieszę, że zamykamy ten etap. Wierze, że uda mi się przeprowadzić przez ten dość trudny czas A. jak najdelikatniej. 
Bo on już tego smoczka kompletnie nie potrzebuje, a my musimy zrozumieć, że naszą rolą nie jest kneblowanie dziecka, tylko pomoc mu w radzeniu sobie z trudnymi emocjami.
I taki pozytyw na dziś, że wspólnie robimy duży krok do przodu.






czwartek, 16 lipca 2015

Dzień 38. W restauracji z A.

A. towarzyszy nam od zawsze w większości "wyjść do miasta". Nie zabieramy go chyba tylko do kina. Wizyty u znajomych, w restauracji, czy na spacerze w większości odbywają się w obecności A. Tylko czasem pozwalamy sobie na randkę i zostawiamy A. pod opieką babci.
Jak A. był malutki, to wyjścia chyba były ciut łatwiejsze. Zwykle sobie spał albo siedział na kolanach. Zajmował się sobą i pozwalał nam na bardzo wiele swobody.
Teraz jest nieco inaczej. 
Mały A. ma już prawie 21 miesięcy i jego ciekawość świata jest wprost proporcjonalna do jego wspaniałości. Interesuje go dosłownie wszystko i zwykle najbardziej rzeczy "zakazane". 
Nie usiedzi już bezczynnie to maleństwo przy stole za to chętnie pozwiedza nowe miejsca, powyłącza wtyczki z kontaktów i generalnie będzie wszędzie :) a gdzie A. tam za nim ja. 
Wstyd się przyznać, ale mam wrażenie, że przez to, że A. mało chodzi z nami (zwykle jeździ w wózku, albo jest niesiony na rękach) to nie bardzo umie się pilnować i słuchać. Choć z drugiej strony, często czytam wypowiedzi innych mam, że ich dzieciątka w podobnym wieku do A. też wcale nie respektują próśb rodziców, o nie uciekanie.
W każdym razie, dzisiejsza wizyta w knajpce dała jasny obraz tego, że A. nie jest już bezinwazyjnym towarzyszem wyjść, ale ich pełnoprawnym uczestnikiem i trzeba mu poświęcić wiele uwagi. Szczerze mówiąc po dzisiejszym posiłku nie pozostały mi wspomnienia smakowe, tylko uczucie konieczności ciągłej kontroli A. 
Potrafi już pokazać swoje niezadowolenie, domagać się określonych rzeczy, oj nie jest łatwo :)
Pokaźnych rozmiarów brzuszek też nie ułatwia mi nadążania za A.
Ale, mimo że wcale nie jest lekko to bardzo się cieszę, że nie rezygnujemy z wyjść i uczymy małego A. przebywania w takich miejscach przy nas. Czasem tylko się zastanawiam czy nie przeszkadza osobom w naszym otoczeniu, ala z drugiej strony nie można zamknąć się z dzieckiem w domu do osiemnastego roku życia tylko dlatego, że płacze, albo robi bałagan. Po prostu nie umie jeszcze inaczej wyrazić swoich uczuć, a bałagan zawsze po nim sprzątamy. 
I choć czasem ciężko go opanować i zadowolić to jest wspaniałym małym ludzikiem :)

środa, 15 lipca 2015

Dzień 37. Mój mikroświat

Dziś minął już 37 dzień projektu "100 dni szczęścia". 
Mimo, że nic szczególnego nie dzieje się przecież każdego dnia, nie jest trudno uczepić się jakiejś emocji, czy wydarzenia, żeby poczuć radość i ulgę, że kolejny często pozornie banalny dzień jest po prostu szczęśliwy. 
Nie ma w moim życiu wielkich dramatów, szalonych fajerwerków i niczego niezwykłego. Są dni lepsze i gorsze. Bardziej uśmiechnięte i te, które okazują się wcale nie takie słabe jak mi się wydawało, gdy siadam wieczorem do komputera i zaczynam pisać. Bo w każdym dniu chyba można dostrzec szczęście, tylko zależy czy chcemy je znaleźć?
Ostatnio z przyczyn różnych mój humor jest przygaszony. Może to hormony szykują mnie już na pojawienie się Z., a może po prostu nie może być stale różowo, mimo iż nic złego się nie dzieje?
Kiedy miewam chwile smutku i rozgoryczenia, przenoszę się do swojego mikroświata, w którym czuje się bezpiecznie i który sprawia, że jestem spokojniejsza i problemy zostają gdzieś za mgłą. 
Jestem raczej typem samotnika. Oczywiście lubię ludzi, ale kiedy jest mi źle, chowam się przed światem i nie potrzebuję poklepywania po plecach, durnych gadek w stylu "nie przesadzaj, przecież jest świetnie". 
Ja uciekam w takich momentach i zamykam się w mojej niewidocznej bańce prywatności i bardzo ciężko się przez nią przebić.
Dawniej byłam w tym moim świecie sama z własnymi myślami. Ale teraz dołączył do niego mały A.
Po prostu bezczelnie go w to wciągnęłam. 
Są momenty, że A. staje się całym moim światem. Że rzeczy, które na co dzień mnie w nim stresują i denerwują w momencie trudnym akceptuję i mam wyjątkowo dużo cierpliwości do A. Są to chwile, kiedy wiem, że moja miłość do tego małego ludzika jest uczuciem w najczystszej postaci i tylko to się liczy. 
Siedzę wtedy z A. w jego wspaniałym pokoju i przyglądam się jego zabawie. Czytamy książeczki, budujemy z klocków, a ja mam takie ogromnie dziwne uczucie, że mam z A. swój kawałek świata. Że mimo iż ma Tatę, Dziadka, Babcię, to przez to, że spędzam z nim tyle czasu, znam go najlepiej. Absolutnie nie chodzi tu o zamykanie go w klatce moich uczuć, ani o jakąkolwiek zazdrość w relacjach A. z innymi. Po prostu w trudnych dla mnie chwilach wiem, że mam z tym wspaniałym chłopcem jakąś komitywę, nić porozumienia, która jest tylko nasza.

Dziś miała miejsce sytuacja niezwykle dla mnie jako mamy trudna i mam nadzieję, że nigdy się nie powtórzy. Narastał we mnie smutek i frustracja tak bardzo, że w pewnym momencie, gdy jedliśmy z A. obiad, łzy same ciekły mi po policzkach. Próbowałam się uśmiechać, żeby A. był przekonany, że wszystko jest w porządku, ale łzy nie przestały lecieć. 
W pewnym momencie A. spojrzał na mnie, a jego mała twarzyczka posmutniała. Podkówka, która pojawiła się na jego buźce, bardzo mnie zaniepokoiła i wystraszyła. Jak taki mały człowieczek mógł zrozumieć, że coś jest nie tak? Byłam wściekła na siebie, że zaburzam jego poczucie bezpieczeństwa, że uśmiech przez łzy na niego nie działa. I wtedy.... A. zaczął płakać. Patrzył na mnie i płakał. Wyciągnął rączki i przytulił się najmocniej na świecie. Próbowałam go rozweselić, odwrócić jego uwagę, ale on tylko przytulał się i płakał. 
Poczułam kompletną bezradność. Oczywiście w miedzyczesie określiłam się jako najgorszą mamę świata, bo doprowadziłam najdroższą sobie osóbkę do płaczu. Fatalne uczucie. Nie chcę nawet o tym myśleć, jakie to dla niego musiało być trudne doświadczenie. I tak siedzieliśmy przytuleni i oboje się wyciszaliśmy. Po krótkiej chwili już było znacznie lepiej. Ale siedział jeszcze ten "mikroludek" taki wtulony, a ja miałam pewność, że to absolutnie nie są emocje, które chcę mu przekazywać. Ten kiedyś tylko mój świat, który obecnie zamieszkuje A., już nie może radzić sobie ze złym samopoczuciem w ten sposób, że nie może mnie A. widzieć płaczącej, że nie mogę zaburzać jego poczucia bezpieczeństwa i beztroski. Jeszcze zdąży się w życiu nasmucić. Teraz jest czas, żeby był wesołym, szczęśliwym dzieciątkiem pewnym, że jest kochany i bezpieczny.
I mimo iż ten dzień z pozoru nie jest wcale wyjątkowo WOW, to empatia tego małego chłopca, jego szczere najwspanialsze przytulenie sprawiło, że tym razem to on pomógł mi odnaleźć spokój i dał pewność, że mimo kiepskich emocji jest takim moim światełkiem w tunelu, dla którego trzeba walczyć z trudami codzienności. Bo bardzo wiele ode mnie i mojego humoru zależy.


wtorek, 14 lipca 2015

Dzień 36. Cała dla A.

Jak określić jakość spędzonego czasu z dzieckiem? Czy dobrze jest wtedy, gdy siedzimy na dywanie  i układamy klocki, bawimy się samochodami i oglądamy Świnkę Peppę? Czy może lepiej gdy gotujemy wspólnie obiad, wrzucamy rzeczy do prania, podróżujemy razem samochodem po zakupy? 
Wydaje mi się, że znalezienie równowagi między wszystkimi tymi czynnościami daje mieszankę idealną.
Towarzyszenie A. przy normalnych pracach domowych, to dla niego wielka frajda i niemal codzienność. Gdy ja coś robię w kuchni, mały A. wyciąga patelnie, plastikowe łyżki i pichci po swojemu. Gdy tylko zobaczy odkurzacz wyrywa go z ręki, włącza i rozpoczyna "sprzątanie". Podczas wieszania prania, mimo iż spora część czystych rzeczy ląduje na podłodze, to próbuje ten mały A. swoimi małymi rączkami dosięgnąć do suszarki i pomóc.
Wiem, że to świetna zabawa dla A., która jednocześnie bardzo rozwija jego umiejętności i uczy prawdziwego świata. Ale miewam też momenty, kiedy dopadają mnie wyrzuty sumienia, że spędzam za mało czasu z A., takiego w 100% pod niego. 
Przychodzi wtedy taki dzień jak dziś, kiedy to cała moja uwaga skierowana jest na A.
Absolutnie nie robię nic na siłę, nie wtrącam mu się do zabawy, nie narzucam spędzania czasu. Raczej obserwuje go uważnie i staram się odpowiadać na jego sygnały. Przyjęłam bowiem taktykę bycia w jego zabawach troszkę z boku. Nie wiem czy słusznie , ale wydaje mi się, że może dzięki temu A. będzie potrafił sam zorganizować sobie czas, kiedy będzie nieco starszy. Po prostu boję się sytuacji, że nie będzie umiał się bawić swoimi zabawkami i sam spędzać czasu. A to chyba dość częsty problem rodziców.  Dziś był dzień bez jazdy samochodem, z zabawami w domu i wolnym czasem na dworze. To określenie "na dworze", lubię najbardziej. Jakiś czas temu czytałam świetny artykuł o tym, że dzisiejsze najmłodsze pokolenie nie wychodzi na dwór! Że chodzą na plac zabaw, na spacer, ale wolność przebywania na dworze, które stanowiło podstawę mojego dzieciństwa gdzieś uleciała. Dlatego tak się cieszę mogąc napisać, że A. był po prostu na dworze :)
I tak minął spokojnie dzień ułożony dla dobra A. Spokojnie, bez fajerwerków i cudowania. A takie dni też są czasem potrzebne i dziś się przydał.