wtorek, 30 czerwca 2015

Dzień 22. Codzienność jest ważna

Wymyślanie zajęć dla małej istotki bywa trudne, a efekt starań nie musi być wcale zadowalający. Nasze oczekiwania, żeby dziecko bawiło się w określony sposób mogą nie iść w parze z chęciami malucha. 
Budowanie wieży z klocków, rzucanie piłką, układanie torów dla kolejki i próba zaangażowania A. do wspólnej zabawy nie zawsze spotykają się z jego entuzjazmem. Najczęściej gdy ja układam puzzle, A. tylko czyha, żeby rozwalić już gotową część. To sprawia mu znacznie więcej radości niż dopasowywanie kolejnych elementów. Nie walczę z tym i nie próbuję "nauczyć" A. zabawy po mojemu. Wolę, żeby to on uczył mnie swoich zasad, bo wtedy wiem, że jego mała główka pracuje. Nie staram się całego dnia wypełnić A. zabawą, bo przecież życie tak nie wygląda. Oczywiście poświęcam mu maksimum swojej uwagi, ale nie rezygnuję z codzienności.
Dziś byliśmy z Tatą i A. na drobnych zakupach spożywczych. Biega ten mały ludek tak szybko między regałami, że aż ciężko mi za nim nadążyć. Przez chwilę łudziłam się, że moje dziecko nie będzie mi uciekać i będzie się słuchać, gdy go zawołam.... myliłam się :) A. biegnie przed siebie i wcale nie zastanawia się, czy idziemy za nim. Mam nadzieję, że to normalne i nie tylko ja mam taki problem, bo chyba bym zwątpiła. W takich momentach jak dziś, kiedy ledwo nadążam, żeby okiełznać A., mimo wszystko lubię tę jego dziecięcą niczym nieskrępowaną ciekawość. Lubię, gdy wrzuca do koszyka wskazane produkty i gdy taszczy w swoich małych rączkach zupełnie nieplanowany karton soku, lub dużą butelkę wody. Jego zaangażowanie i ilość siły, którą musi włożyć w dostarczenie wybranej rzeczy do koszyka są dla mnie kompletnie rozczulające. Czasem bardzo ciężko jest zrobić zakupy z A., bo nie zawsze mam czas i siłę na pilnowanie czy nie broi za bardzo, ale uroczo się patrzy na małego ludka szukającego ciekawostek w codziennych czynnościach.



poniedziałek, 29 czerwca 2015

Dzień 21. A. idzie spać

Na temat zasypiania małych istot, napisane zostało już chyba wszystko. 
Większość rodziców błaga o przepis idealny, jak uśpić małego człowieka o wyznaczonej przez siebie porze. Każdy chętnie udzieli rad, ale z ich powodzeniem to kompletnie inna bajka. Od ekstremalnie przerażających mnie praktyk odłożenia malucha "do wypłakania", bo jak się zmęczy szlochem to ponoć zaśnie. Po usypianie na rękach, a jeszcze do tego dochodzi kołysanie, śpiewanie, przytulanie i wiele innych zaklęć.
Mały A. nie ma ustalonego scenariusza zasypiania i wiele zależy od dnia, godziny, dziennych drzemek i aktywności wieczornej.
Zwykle wieczór wygląda następująco: kolacja, kąpiel, ząbki, spanie. Tej kolejności raczej się trzymamy. Nie jest jednak powiedziane, że proces ten zakończy się sukcesem przed wieczornym filmem ;)
Zwykle Tata kąpie A., a potem ja przejmuję Maluszka i układam go do snu. A. zawsze zasypia w swoim pokoju, na swoim łóżeczku, a ja po prostu siedzę z nim dopóki nie zamknął mu się oczka. Czasem trwa to 5 minut, a czasem po ciemku A. usiłuje jeszcze się pobawić lub pooglądać książeczki, a wtedy "zasypianie" przedłuża się nawet do 40 minut.
Dziś niespodziewanie Tata postanowił utulić nasz skarb do snu. Oj dawno nie miałam takiego czasu wieczorem, kiedy po prostu mogłam wygodnie położyć się na kanapie i mieć te parę minut ciszy.
Tata zszedł dość szybko z wyraźnym zadowoleniem. Okazało się, że tan mały ludzik, gdy zobaczył Tatę leżącego przy swoim łóżeczku i czekającego aż zaśnie, zszedł do niego i mocno się wtulił. Bo tak mu było cieplutko i bezpiecznie. I tak zasnął ten nasz mały A. na dywanie w pokoju w objęciach Taty. Piękne zakończenie dnia małego ludzika. Poczucie bezpieczeństwa to bardzo ważny aspekt w rozwoju małego dzieciątka i w takich chwilach wiem, że chyba idziemy w dobrą stronę.




niedziela, 28 czerwca 2015

Dzień 20. Niedziela będzie dla nas.

Ależ mi się nie chciało nigdzie dziś wychodzić i niczego musieć. Po prostu miałam ochotę na bezproduktywną niedzielę w domu. Spędzić trochę czasu z A.  na dworze, napisać wreszcie post o Dniu Taty na bloga i generalnie nie zajmować głowy niczym konkretnym.
Traf jednak chciał, że zaproszeni byliśmy do znajomych na grilla i odmówienie wizyty nie wchodziło w grę. 
Wyrzuty sumienia związane z nieobecnością dzień wcześniej w domu jeszcze bardziej potęgowały "niechcenie" ruszenia się. Na szczęście wyjście zaplanowane było po południu, więc połowę dnia udało mi się spędzić na po prostu byciu, jakkolwiek dziwnie to nie brzmi.
Ponowne zostawienie A. pod opieką Babci, która przyjechała się zrelaksować, też nie było takie łatwe i powodowało u mnie lekki zgrzyt. 
W każdym razie koniec końców, jednak wygramoliłam się z Tatą z domu i bez przekonania o słuszności wyjścia i niechęci opuszczania A. pojechaliśmy na grilla.
I okazało się, że było super i czas szybko leciał, i znacznie łatwiej jakoś tak było mi pogodzić się z rozłąką z A. niż wczoraj.
Myślę, że miały na to wpływ dwie rzeczy. Przede wszystkim nie chodziło tu o tak wiele godzin naszej nieobecności, a poza tym byliśmy bardzo blisko i w każdej chwili mogliśmy szybciutko wrócić.
Czasem narzekam, że mało wychodzimy do znajomych. Znacznie częściej spotkania towarzyskie odbywają się u nas w domu. Bardzo lubię jak przychodzą do nas goście, ale czasem fajnie być po prostu gościem :) I kiedy nas ktoś zaprosi, to zamiast się cieszyć, włącza mi się często niechęć do wyjścia. Czemu tak jest? Kompletnie nie wiem. 
W każdym razie wyjście okazało się bardzo udane i relaksujące. A jeszcze wspanialszy był oczywiście powrót do domu. Mały A. siedział z Babcią na dworze i cały umorusany i zadowolony zbierał te swoje małe kamyczki. 
Ach jaka to radość mieć taki wspaniały Cud w domu i nie móc się doczekać, kiedy się wreszcie do niego wróci. Bo choćby nie wiem jak było fajnie na spotkaniu i jakby wygodne było to, że przez kilka godzin nie trzeba biegać za małą energetyczną istotką ciekawą świata, to i tak najlepsze są powroty. 
Muszę nauczyć się jednak mocniej doceniać chwilę, kiedy można pobyć w gronie dorosłych, bo wtedy najlepiej ładują się akumulatory dające energię, siłę i entuzjazm do aktywnego przebywania z A. 








sobota, 27 czerwca 2015

Dzień 19. Rodziców nie ma w domu

"Wychodne" rodziców, to czas wyjątkowy, wyczekiwany, celebrowany, niemalże majestatyczny. 
Dziś trafił się nam troszkę niespodziewanie i wprowadził lekki mętlik w mojej głowie. 
Wizyta na badaniach kontrolnych Mrówki Z. była siłą sprawczą do tego, że A. został w domu pod opieką Babci, a my z Tatą sami na spokojnie pojechaliśmy sprawdzić jak się czuje mała kruszynka rozpychająca się w brzuszku. Wyprawa dość daleka i w konkretnym celu, po telefonie znajomych z propozycją spotkania, przerodziła się w dłuższy niż planowaliśmy pobyt poza domem, bez A.
Sytuacja wydawała się niemal wymarzona, gdy Babcia A. z radością oznajmiła, że zajmie się Maluszkiem pod naszą nieobecność i życzyła udanego dnia. 
Czasu do umówionego spotkania było jeszcze sporo, więc lekko zdezorientowani zaczęliśmy z Tatą kombinować czym wypełnić naszą "wolność".Decydując ostatecznie, że wspólny obiad i ewentualne zakupy, to dobre rozwiązanie, rozpoczęliśmy samotny rejs po centrum handlowym w Stolicy. 
Mimo iż A. nie było z nami, to jednak jego mała osóbka przewijała się co i rusz w naszych rozmowach. Skończyło się na tym, że jedynymi zakupami, które poczyniliśmy w sklepie były soczki z wizerunkiem Świnki Peppy, za którą A. ostatnio przepada. 
Ponieważ oczekiwanie na spotkanie przedłużało się nieznośnie, skorzystaliśmy jeszcze z okazji i poszliśmy z Tatą do kina.
W trakcie seansu... odechciało nam się spotkania, które miało ostatecznie rozpocząć się znacznie później niż wstępnie ustaliliśmy.
Stwierdziliśmy więc, że rezygnujemy z niego i wracamy po całym dniu nieobecności do A.
Wspólnie spędzony czas był nam potrzebny i dobrze nam zrobił, jednak oboje nie mogliśmy do końca się zrelaksować i cieszyć chwilą bez dzieciątka. Po prostu za nim tęskniliśmy. Chyba zostawienie go na tyle godzin nie było tego dnia najwłaściwsze. Muszę przyznać, że nie czuję się dobrze z tym, że aż tyle czasu spędziliśmy daleko od domu nie robiąc nic konkretnego. 
Czasem jestem bardzo zmęczona opieką nad A. i marzę o chwili oddechu, a gdy ta się dziś przytrafiła, to nie do końca okazała się taka zbawienna. Bo my kochamy tego małego chłopczyka z całych sił. Mimo że był bezpieczny i szczęśliwie spędził dzionek z Babcią, to jednak jakoś tak go w tym dniu brakowało. Tej małej ślicznej twarzyczki, która uśmiecha się rozczulająco, tego ciałka, które chce na ręce, żeby otwierać i zamykać drzwi lodówki, bo to przecież taka świetna zabawa. 
Wspaniale jest móc być z Tatą tylko we dwoje, porozmawiać, zrelaksować się. Cały dzień okazał się jednak troszkę za długi  na rozstanie z A. 
Dzisiejszcze szczęście to wspólne chwile "wolności" z Tatą i powrót do domu, w którym czekał nasz malutki, szczęśliwy A. 




piątek, 26 czerwca 2015

Dzień 18. Bo każde dziecko ma swój czas :)

Obserwowanie rozwoju małego człowieka to dla mnie fascynująca przygoda od nieporadnego szkraba do rezolutnego malca, jakim jest teraz A. mając niespełna 20 miesięcy. Pierwsze świadome spojrzenie, uśmiech, przewrotka z plecków na brzuszek, umiejętność trzymania główki wysoko nad ziemią w tej pozycji, samodzielne siedzenie, aż po raczkowanie, stanie, chodzenie itd. Tych elementów w życiu małego A. było już całe mnóstwo.  Na każdy czekałam z zaciekawieniem i z wielkim entuzjazmem przyjmowałam zdobywanie przez A. kolejnych umiejętności. 
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że każdy tydzień przynosi wciąż coś nowego i niemalże każdego dnia ten mały chłopczyk mnie zaskakuje.
Każde dzieciątko ma swój rytm rozwoju, o ile nie odbiega on za bardzo od ogólnie przyjętej normy nie należy w moim przekonaniu niczego przyspieszać i  trzeba pozwolić małemu organizmowi zdobywać umiejętności w swoim czasie. Sadzanie dziecka na siłę, mimo iż samo sobie z tym nie radzi, ograniczanie mu swobody poruszania, przez ciągłe trzymanie w foteliku - bujaczku i inne podobne praktyki są moim zdaniem głupotą i wyrządzaniem krzywdy ludzikowi, którego mały kręgosłupek i główka nie są przygotowane do takich pozycji. Swoboda poruszania się, bezpieczna przestrzeń i stymulowanie rozwoju przez zabawę to elementy, które w mojej ocenie zdrowo rozwijającemu się dziecku w zupełności wystarczą, żeby samo osiągało wprawę w nowo nabytych umiejętnościach. 
A. nie był dzieckiem wyjątkowo prędkim w zdobywaniu wszystkich "sprawności". Wszystko postępowało w normie, ale bez wyścigów i wyjątkowości. Dziś jednak mogę cieszyć się z tego, że żadnego etapu A. nie przeskoczył. Zdumiewa mnie radość niektórych, że ich dzieciątko być może nie będzie raczkować, tylko od razu wstanie i zacznie chodzić. Ma to być takie wyjątkowe i fajne, a według mnie raczej powinno zastanowić i zaniepokoić, bo mimo iż każdy mały ludzik jest osobną jednostką i jego "dorastanie" wygląda nieco odmiennie, to jednak odchylenia od normy w tak małym ciałku wcale nie powodują u mnie efektu "WOW". 
Teraz A. wszedł w etap rozwoju, który wydaje mi się nad wyraz fascynujący. 
Staramy się stosować u A. metodę jedzenia BLW. Nie trzymamy się jej kurczowo i fanatycznie, ale jeśli tylko jest okazja, żeby A. jadł sam, to zawsze z niej korzystamy. Nie wiem na ile to pomogło, a na ile A. jest w "normie" dla swojego wieku? W każdym razie dzisiejszego dnia ogromną radość sprawiło mi patrzenie jak mój mały Skarb samodzielnie łyżeczką wcinał rosół i trafiał tą małą rączką do buźki bez żadnego problemu. Jego umiejętności manualne są dla mnie niezwykłe. Nigdy nie miałam kontaktu z rozwojem takiego małego dziecka, więc zachwyca i zdumiewa mnie to, że 20 miesięczne dzieciątko samo zakręca butelkę, samo robi rurką dziurkę w pudełku soczku i po prostu sobie przez nią pije, że trafia do odpowiednich otworów niewiele mniejszymi elementami. I tak się zastanawiamy z Tatą, co tam się w tej małej główce musi dziać, jaka tam następuje gonitwa myśli i rewolucja :) Oczywiście, gdybym pochwaliła się podekscytowana nowymi umiejętnościami A. znajomym, którzy mają dzieciaczki, albo ba, tym którzy ich nie mają ;) Pewnie usłyszałabym od części, że ich dzieci znacznie wcześniej niż moje zdobyły takie kompetencje życiowe, i że generalnie mój dobry humor jest kompletnie nie na miejscu :) Ale ja właśnie chcę cieszyć się każdą chwilą rozwoju A., dopingować go, wspierać. Chcę aby każdy progres, który poczyni wzbudzał moje zainteresowanie  i utwierdzał mnie we wspaniałości mojego synka. Bo oprócz wychowania, wyznaczania granic i przestrzegania zasad, lubię u siebie tą ciekawość i zachwyt, co przyniesie nowy dzień w życiu z A. 





czwartek, 25 czerwca 2015

Dzień 17. Zmęczenie czasem wygrywa

Dziś zostałam pokonana przez samą siebie, choć próbowałam walczyć. Czy to wina pogody, czy mojego wewnętrznego "niechcenia", a może to ósmy miesiąc ciąży już się daje we znaki? Ciężko powiedzieć. W każdym razie dziś ogarnął mnie całkowity brak energii i chęci do robienia czegokolwiek. Po prostu jeden z tych dni, które najchętniej by się przespało. A. również chodził osowiały i nie mógł sobie bidulek znaleźć zajęcia. Żeby troszkę umilić mu czas mojej niedyspozycji, włączyłam mu bajki na BABY TV. To jedyny program spośród kilku jakie mamy, który wydaje mi się jakiś najbezpieczniejszy dla rozwoju małej główki. 
Czy byłam z siebie dumna? A skąd! Szczerze mówiąc, jak A. siedział na swoim fotelu przez ekranem i oglądał kolorowe scenki, to czułam się jeszcze gorzej, bo do zmęczenia doszła frustracja, że jakość czasu A. jest co najmniej średniej jakości. 
Sporo mnie kosztowało znalezienie w sobie motywacji, jakiegoś błahego celu, którego mogłam się chwycić, żeby nie stracić całego dnia.
Wyłączyłam bajkę i postanowiłam, że wybierzemy się z Tatą do miasta, gdzie miał jakieś sprawy do załatwienia, a przy okazji wspólnie zrobimy zakupy. 
Niby nic nadzwyczajnego, pierdoła taka, która po prostu musiała wyciągnąć nas z domu, bo zwyczajnie nie poradziłabym sobie ze sobą i zajęciem czasu A. Wybrałam najprostsze rozwiązanie, wcale nie najlepsze, ale po prostu w tym momencie na nic więcej nie byłam w stanie się zdobyć. Można się przyczepić, że ten nasz mały A. dużo czasu spędza w aucie, zamiast np. na spacerach. Pewnie coś w tym jest. Mam jednak wrażenie, że jego uczestnictwo w codziennych obowiązkach i towarzyszenie nam w dorosłym życiu jest dla niego równie interesujące co budowanie wieży z klocków i dobrze wpływa na jego rozwój. A. jeździ z nami wszędzie. Czy to do znajomych, czy do sklepu, nie wyłączamy go z codziennego życia. 
Gdy tylko rzuciłam do A. hasło, że czas się szykować do wyjścia, zarówno A. jak i ja jakbyśmy przebudzili się z jakiegoś snu. Zaczęliśmy działać i czas nagle przyspieszył dwukrotnie :) 
Po powrocie, aby wynagrodzić A. ciężki poranek i późniejsze siedzenie w samochodzie, zostaliśmy jeszcze na dworze, żeby mógł spokojnie pojeździć po podwórku swoim samochodem i pozbierać kamyki, które skrupulatnie kolekcjonuje w bagażniku auta. 
Najczęściej trafiają się dni, kiedy mamy naprawdę super zorganizowaną zabawę i A. jest chętny do robienia wszystkiego. Są takie, kiedy A. jest na "nie" i generalnie każda forma aktywności nie jest dla niego zadowalająca. Ale zauważyłam jeszcze jedną rzecz. Czasem zdarza się, że A. wyczuwa moją gorszą dyspozycję i przenosi się to na niego. 

Gdy ja mam dużo energii, zarażam go chęcią do działania. Ale gdy całkiem odpuszczę, co oczywiście zdarza się niezwykle rzadko i pozwolę A. na oglądanie bajek, to i ja i on na tym cierpimy. 
Na szczęście dziś szybko przerwałam ten marazm i udało nam się uratować dzień ;) 




środa, 24 czerwca 2015

Dzień 16. Czasem jest trochę trudniej o ekscytację

Od pewnego czasu śledzę na jednym z portali społecznościowych kilka Grup dla Mam. Są to w teorii Mamy, które kierują się podobnymi zasadami wychowania jak ja, dlatego jestem zainteresowana jak radzą sobie w codzienności. Czytając niektóre porady i wskazówki jakich udzielają osobom szukającym wsparcia w konkretnych sytuacjach, odnoszę wrażenie, że niektóre z nich starają się być tak idealne i nieskazitelne, że to już nie ludzie tylko cyborgi.
Nigdy nie tracą dobrego humoru, zawsze służą swoim rozhisteryzowanym dzieciaczkom radą, zrozumieniem i wyrozumiałością. Nie podnoszą głosu, nie miewają chwil słabości, nie zwracają uwagi swoim dzieciom, nawet gdy ich zachowanie jest uciążliwe dla otoczenia. Bo przecież dzieci to tylko dzieci i zakazami nic się nie osiągnie, a inni nie muszą wychodzić z domów, skoro otaczający świat im przeszkadza. Dzieci tych Mam nie oglądają bajek, nie jedzą słodyczy, chemii, kotletów mielonych i ryżu z torebki. Tylko komosę ryżową, suszone owoce w małych ilościach, kaszę jaglaną, marchewkę z własnego ogródka i wszystko popijają w wieku ośmiu  miesięcy wodą z samodzielnie trzymanej szklanki, bo przecież niekapek niszczy zgryz. 
Czytam to i się zastanawiam, czy to ze mną jest coś nie tak, czy świat oszalał? 
Wychowuję A. z ogromną empatią, miłością, wyrozumiałością i spokojem. Staram się słuchać swojego wewnętrznego głosu i pozwalać A. poznawać świat na jego zasadach. Bardzo dużo czytam o Rodzicielstwie Bliskości, stosuję metodę jedzenia BLW. Jestem otwarta na potrzeby A. i jego uczucia. RB wydaje mi się najbliższe mojemu sercu, jednak gdy czytam z jaką nienawiścią wypowiadają się niektóre Mamy wychowujące w duchu RB w stosunku do odmiennych modeli wychowania, to zastanawiam się, czy one aby dobrze rozumieją o co w tym wszystkich chodzi? A może ja kompletnie się pogubiłam i nie ogarniam? 
Nie chcę generalizować, ale jak można pisać o empatii, otwartości, miłości i zrozumieniu, jednocześnie wbijając szpilę wszystkim, którzy nie uważają naszego dziecka za "pępek świata"?
Wyznaję jedną podstawową zasadę, której trzymam się kurczowo i wierzę w nią z całych sił: Nie każmy innym kochać naszych dzieci. 
O ich wyjątkowości stanowi przede wszystkim to, że są nasze. Że je znamy, kochamy, wspieramy. Ale inni wcale nie muszą widzieć ich wspaniałości. Zachowania, które dla nas są fascynujące i nazwiemy je dziecięcą ciekawością i poznawaniem świata, dla innych są po prostu robieniem hałasu, bałaganu, czy zabawą jedzeniem, a tego przecież w "normalnym świecie" robić nie wolno. 
Mamy dziwią się i skarżą, że dziecko w przedszkolu dostaje słodycze z okazji urodzin koleżanki. Raban chcą robić, dlaczego nie są to zdrowe przekąski i jak dyrekcja w ogóle na to pozwala. Ale kto każe jej dziecku to jeść? Jeśli w domu panują określone zasady, to nie znaczy, że świat ma się do nich dostosować. Uważam, że trzeba próbować tak wychowywać dzieciątko, żeby albo znało wyznaczone przez nas granice, albo mogło czasem pobyć po prostu dzieckiem i mieć chwilę czekoladowego szaleństwa, skoro w domu nie je podobnych łakoci. 
Mam takie wrażenie, że niektórzy chcą być tak akuratni i podporządkowani, że zatracając się w tym gubią równowagę i siebie samych. 
Wiem, że popełniam masę błędów. Dla "wyznawców" odmiennych poglądów na wychowanie dzieci, jestem pewnie złą mamą, która kompletnie nie radzi sobie z maleństwem :)
Przyjmuję taki scenariusz i dalej robię swoje. Wcale nie zamierzam iść drogą prosto, trzymając się ściśle i fanatycznie jakiejś metody wychowawczej. Chcę wyznaczać swoją ścieżkę. Zboczyć z niej dla dobra A. i wrócić, kiedy oboje będziemy na to gotowi. 
Bo wydaje mi się, że nazywanie i deklarowanie jak wychowujemy nasze dzieci może przysporzyć nam więcej kłopotów niż radości. 
Czasem bywam zmęczona, podirytowana, mam mniej cierpliwości i łatwo wyprowadzić mnie z równowagi. Czasem gdy A. zawadiacko próbuje przekroczyć wyznaczoną przeze mnie granicę, stopuję go dość stanowczo i krótko, niekiedy nawet podniesionym głosem i dopiero potem tłumaczę dlaczego zareagowałam tak a nie inaczej. 
Bo uważam, że jeśli będę idealnym cyborgiem z wiecznym uśmiechem na twarzy, to nie uczyni ze mnie idealnej mamy. Dla mnie w wychowaniu A. najważniejsza jest autentyczność i intuicja. Bo w końcu ja znam swojego synka najlepiej, a życie jest praktyką a nie teorią.
Nasza własna droga, to moje szczęście na dziś.




wtorek, 23 czerwca 2015

Dzień 15. Wspólna praca wzbogaca


Dzień Taty, Dzień Taty, a dziś nie o tym :)
O wyjątkowości dzisiejszej daty napiszę osobny post. Dziś o czymś, co zdarza się niezwykle rzadko, a dziś wyjątkowo się udało, mimo mojej słabej wiary w powodzenie wyzwania.
Wymyśliliśmy sobie z Tatą A. kasetony na ścianach w biurze Taty. Tak żeby nadać mu iście przytulnego i eleganckiego charakteru w naszym  tego słowa znaczeniu ;) 
Kasetony w USA rzecz banalna, u nas wciąż bardzo droga, zdecydowanie powyżej naszych chęci posiadania :)
Traf jednak chciał, że w jednym ze sklepów z ciekawymi dodatkami do wystroju wnętrza na ścianach były kasetony ręcznie robione. Po prostu listwy poliuretanowe, odpowiednio poprzyklejane do ściany, całość pomalowana białą farbą. Wyglądało świetnie i było rozwiązaniem naszego problemu, doskonałym kompromisem między chceniem a ceną gotowych. 
I wczoraj właśnie nastąpił wielki dzień, kiedy stanęliśmy z Tatą w obliczy wyzwania. 
Wieczorem, gdy A. już poszedł spać, rozpoczęliśmy walkę z materią, nerwami i brakiem doświadczenia w konstruowaniu takich ciekawostek. 
Większość prac w domu zlecaliśmy jednak specjalistom, żeby było dobrze ;)
Tego nie udało się na nikogo scedować i całe szczęście, choć początek nie był łatwy i ciut nerwowy. 
Tata - nerwus i manualnie czasem wymagający od siebie więcej niż natura dała, podszedł do planu ambicjonalnie i zadaniowo. Szybko się uspokoił i metodycznie prace posuwały się do przodu. Pierwsze efekty zachęcały do dalszych prób, a spokojny sen A. pozwalał realizować plan. Czy udało nam się skończyć? Nieeee, jeszcze jeden seans przed nami, niemniej jednak wspólna praca i wzajemne uzupełnianie się jakoś tak pozytywnie nastroiło mnie przed snem. Samodzielnie wykonana praca przez Tatę, cieszy podwójnie. Bo nie sztuką jest poprosić kogoś o zrobienie czegoś w domu, sztuką jest zrobić coś absolutnie samemu, bo wtedy satysfakcja dodaje skrzydeł. A ćwiczenie czyni mistrza :)
Fajnie było zrobić coś razem z Tatą dla niego w dniu jego święta. Tak nam się spodobał wstępny efekt, że już w planach są kolejne pomieszczenia, w których zastosować będziemy mogli naszą metodę na dekorację domu. I okazało się, że ten Tata, to jednak może coś zrobić na spokojnie, tylko się z tym czasem ukrywa nie wiedzieć czemu ;)

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Dzień 14. (Nie)lubię poniedziałku

Powrót do pracy po weekendzie jest raczej mało przyjemnym i wyczekiwanym przez większość osób wydarzeniem. Kto pracuje na etacie ten zdaje sobie bowiem sprawę, że przez najbliższe pięć dni trzeba znów się mobilizować, uśmiechać i gonić terminy. Byleby do piątku jakoś zleciało, a wtedy laba dwudniowa powinna delikatnie załagodzić zszargane nerwy ;)
Pełen etat Mamy, rządzi się swoimi, całkiem odmiennymi prawami :) 
Dla mnie w zasadzie nie ma różnicy czy to poniedziałek, środa, piątek, czy niedziela. Obowiązki każdego dnia są podobne i mały Szef nie daje wolnego ot tak. Nie ma chorobowego, urlopu, a czasem nawet przerwy na obiad :) Nie można po 8 godzinach wyjść i zamknąć za sobą drzwi zapominając o obowiązkach zawodowych. Jest się w "pracy" 24 godziny na dobę. Ot co.
A. jest ostatnio jednak niezwykle wyrozumiały i nie dodaje zbyt wiele nowych obowiązków, a wręcz zadziwiająco dużo czasu umie sobie sam zorganizować, więc ze wszystkimi zajęciami w ciągu dnia się wyrabiamy. 
Dzisiejszy dzień w sumie niczym szczególnym nie wyróżniał się spośród wielu podobnych. Był spokojny, w znacznej części spędzony z Tatą w autku. A. był wspaniałą małą ciekawostką, której oczka szukały fascynujących wrażeń.
Jest jednak jeden element, który wyróżniał się pozytywnie na tle dzisiejszych dnia. To wieczorna kąpiel A.
Aż serducho mi się cieszy, kiedy przychodzi pora kąpieli i mycia główki, a ten mały człowieczek z radością wkłada czuprynkę pod prysznic żeby ją umyć. Nie ma lęku, płaczu, narzekania i nerwów. Woda leci na oczka, a A. nic sobie z tego nie robi, wręcz przeciwnie, cieszy się gdy strumieniem wody pryśnie mu się w buźkę. Nie wiem czy słusznie, ale mi wydaje się to raczej wyjątkowe, zresztą jak cały A. W każdym razie cieszy i sprawia, że wieczorne rytuały są doświadczeniem pozytywnym, spokojnym i radosnym.  




Dzień 13. Odmienny etap życia

"Każdy wiek ma swoje prawa" - tak mogłabym napisać zgodnie z klasyką.
Nie mniej jednak chodzi mi o to, że każdy etap w życiu jest potrzebny we właściwym momencie. Żeby w końcu nie mając poczucia przegapienia czegoś, osiąść w bezpiecznej przystani codzienności. 
Młody człowiek powinien mieć czas na imprezy, poznawanie ludzi, szalone wyjazdy, beztroskę, pierwsze zauroczenia, poczucie wolności, popełnianie błędów i wstydliwe momenty, o których woli zapomnieć, a które kształtują jego osobowość i późniejsze podejście do życia. 
Mi udało się przejść przez wszystkie te etapy, nie ominęłam żadnego z nich, więc niczego nie przegapiłam i dzięki temu mogę być szczęśliwa w miejscu, w którym jestem. 
Gdy następuje zachwianie któregoś z tych etapów, to mam wrażenie, że potem ciężko odnaleźć się w "dorosłości". Inną sprawą jest to, że niektórym etap szaleństwa pozostaje na dużo dłużej i ciężko z tego zrezygnować, nawet mając rodzinę, ale to raczej przykra z mej perspektywy sytuacja. Młodość duchową popieram i kibicuje. Szaleństwo i spontaniczność to również cechy wysoce porządane, ale w moim przypadku okraszone odpowiedzialnością, miłością i ściśle związane z Tatą A.:) 
Dzisiejsze odwiedziny Znajomego, utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem we właściwym miejscu ze zdecydowanie najwłaściwszą osobą. 
Znajomy jest obecnie tzw. singlem. Brzmi dumnie i pewnie znajdą się tacy, którzy będąc w związku zazdrościć mu będą wolności, braku ograniczeń i bycia panem samym dla siebie. 
Podczas obecności znajomego, A. zajmowała się Babcia, więc mogłam skupić się na rozmowie, wiedząc, że mały Skarb jest bezpieczny i szczęśliwie się bawi. Tak słuchałam, słuchałam.... o imprezach, samotnych wycieczkach, pracy, wydatkach miesięcznych, możliwości realizowania swojej pasji... i tak niby fajnie, i tak niby wszystko się zgadzało, i niby słychać było zadowolenie w głosie Znajomego z sytuacji, której aktualnie się znajduje, a jednak jakoś tak coś mi nie grało, nie potrafiłam wczuć się w "fajność" jego sytuacji. 
Kilka lat wcześniej byliśmy ze Znajomym na podobnym etapie życia. On miał narzeczoną, ja narzeczonego w osobie Taty A. My planowaliśmy ślub, oni planowali ślub. My wzięliśmy ślub, oni planowali ślub. U nas pojawił się A., oni planowali ślub i dzieciątko..... aż w końcu się rozstali. Wspólny start, kompletnie różne zakończenia.
I gdy tak opowiadał o tym, że mu samemu dobrze i brak zobowiązań mu pasuje, przytakiwałam.
Gdy wyszedł, ja z Tatą poszliśmy do pokoju A. Tata położył się na dywanie, żeby wyściskać małą Kruszynkę i tym sposobem wróciliśmy do naszego świata :) 
Różne się w życiu przytrafiają scenariusze, każdy stara się postępować tak żeby było mu jak najlepiej. Ale po wizycie Znajomego mam taką refleksję, że jestem już na kompletnie innym etapie życia i chyba życie innych nie robi już na mnie wrażenia. Bo po prostu nie muszę szukać alternatyw i nikomu zazdrościć, bo mam coś, czego sporo osób mogłoby chyba pozazdrościć mi.







sobota, 20 czerwca 2015

Dzień 12. Nie tylko rodzice kochają

Nie ma innego uczucia, które mogłabym porównać do miłości do A. Wspaniałość jego małego ciałka jest nie do opisania dla mnie jako mamy. Troska o jego dobro, odpowiedzialność za jego wychowanie, lęk czy sprosta się swoim i jego oczekiwaniom w byciu dobrym rodzicem. Milion myśli na minutę. 100% ochrony przy zachowaniu maximum swobody w poznawaniu świata. Rzeczy tak trudne do pogodzenia, pozornie się wykluczające, a jednak jak odpowiednio poukładam je sobie w głowie, to nawet zaczynają się uzupełniać. Bycie rodzicem nie jest łatwe, a jednocześnie miłość do małego szkraba przychodzi tak naturalnie, że czasem wydaje się wręcz banalna. 
Dopóki nie byłam mamą, wszelkie moje wypowiedzi na temat wychowania i miłości do własnego dziecka były strzałami kompletnie nietrafionymi. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy i wydawało mi się, że mogę sobie wyobrazić co mogą czuć rodzice i jak powinno się z maluchem postępować. O matko jak ja się myliłam :) Nie ma pojęcia o wychowaniu dzieci i miłości do nich nikt, kto ich nie ma! Stwierdzam to z całą pewnością.
Tak jak ja na razie nie mam jeszcze zielonego pojęcia jak to jest być Babcią i mieć małe wnuczątko, które obdarza się miłością. Na pewno jest to uczucie odmienne od rodzicielskiego, zwolnione z odpowiedzialności za wychowanie, bo ta spoczywa na rodzicach, ale równie fantastyczne, szczere i dające dziecku poczucie bezpieczeństwa i pewności, że nie jest osamotnione w tym wielkim świecie.
A. ma to szczęście, że ma Babcie, która kocha go baaardzo mocno. Często czytam wypowiedzi młodych mam, które mają problem z babciami narzucającymi im ich metody wychowawcze, bez respektowania zasad rodziców. Że "za plecami" przemycają jakieś swoje doświadczenia, mimo iż rodzice mają kompletnie inny plan na budowanie relacji z własnym maleństwem. Czytam to i współczuje, bo Babcia czy Dziadek powinni uzupełniać drogę wyznaczoną przez Mamę i Tatę. Trzymać ich stronę i nie zaburzać procesu wychowania, a wspierać go z całych sił dla dobra małego człowieka. 
A. ma to szczęście, że taką Babcie ma. Sposób w jaki spędza z nim czas sprawia, że my jesteśmy spokojni, A. jest szczęśliwy, a Babcia doskonale wie, w którą stronę podążać i czego się po A. spodziewać. Nie narzuca własnych wizji, nie neguje naszych decyzji. Czasem gdy reaguje odmiennie niż my, to po prostu elastycznie to zmienia, gdy prosimy żeby czegoś nie robić. Ale przede wszystkim jak jest z A., to jest całą sobą. 
Odkąd mieszkamy za miastem, Babcia część weekendów spędza z nami, żeby odpocząć troszkę od rutyny dnia codziennego i pobyć z A. Jest więc w naszych postępowaniach wychowawczych i etapie rozwoju A. na bierząco. Ciepło jakim go otacza, sposób w jaki się z nim bawi i miłość, którą widać w jej relacjach z A. są moją radoscią na dziś. 
Wszystkim życzę Babci tak zdrowo zakochanej we wnuczku, a jednocześnie bezinwazyjnej, szanującej decyzje i postanowienia rodziców. Bo z pewnością wiele rzeczy zrobiłaby inaczej niż my, to zupełnie naturalne i czasem zrobi coś, co nie jest zgodne z naszą filozofią rodzicielstwa, ale nie upiera się przy swoich racjach, stara się podąrzać naszymi torami i o to chodzi! 
Bo najważniejszy w tym wszystkim jest nasz mały wspaniały A.,jego dobro i miłość, którą dostaje i którą na swój malutki sposób tak uroczo okazuje. 




piątek, 19 czerwca 2015

Dzień 11. Odrobina Nas u nas

Klisza aparatu fotograficznego mieściła uogólniając ok. 30 zdjęć. Często tylko tyle przywoziliśmy z wakacji. Wywoływanie  i oczekiwanie na efekty budziło entuzjazm i zaciekawienie. Czy żadna klatka nie została zmarnowana? Czy zdjęcia oddają ducha wyjazdu? Czy na jakieś ważne zdjęcie nie zabrakło miejsca? Trzeba było się ograniczać, dwa razy zastanowić przed "cyknięciem fotki". Dziś, zrobienie setek zdjęć z wyjazdu jest normą. Kadr taki, siaki, to samo w pionie, poziomie i jeszcze inaczej. Jest jednak pewna rzecz, która uleciała razem z kliszą. Zdjęć się raczej nie wywołuje, bo wszystkie mamy w komputerze i się ich nie ogląda!
Dawniej triumfy świeciły albumy do zdjęć. Wszystkie były starannie podpisane i często się do nich zaglądało. Dziś już się tego nie robi. Może dlatego, że łatwiej było przejrzeć zdjęć 30 niż 300? A może dlatego, że albumy były bardziej namacalne niż foldery na pulpicie? 
W każdym razie, gdy przeprowadziliśmy się rok temu do domu, kupiliśmy ramki do zdjęć z założeniem, że wypełnimy dom naszymi wspólnymi fotkami. Było tych zdjęć wystawionych do dziś chyba w sumie pięć :) a plany takie ambitne. Pozostałe ramki leżały schowane w kartonie i jak to mówi Tata "nabierały mocy". 
Dzisiejszą radością jest to, że w końcu się zmobilizowałam, wybrałam zdjęcia spośród kilku tysięcy znajdujących się na moim komputerze i.... oddałam do wywołania! Dokupiłam ramki i nie zastanawiając się zbyt długo powkładałam do nich zdjęcia. Nagle okazało się, że mamy śliczne zdjęcia A. i nasze wspólne, które jeszcze chwila i zostałyby zapomniane. 
Różnorodne ramki zawitały więc w salonie i wyglądają pięknie, przytulnie, rodzinnie. Choć jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa w dekorowaniu Nami naszego domu :)



czwartek, 18 czerwca 2015

Dzień 10. Wieczorny relaks rodziców

Wieczorne zasypianie A. to nie jest najszybsza czynność dnia. 
Raczej rzadko się zdarza, żeby po prostu błogo zamknął oczka od razu po położeniu się do łóżeczka. Znacznie częściej zanim zmorzy go sen wykona jeszcze sto różnych czynności. Kilka razy zejdzie z łóżeczka żeby jeszcze się chwilę pobawić, wdrapie się na fotel, na którym siedzę i czekam aż zaśnie i się przytuli. Czasem, gdy już mi się wydaje, że utula go sen,  on nagle rozbawiony zaczyna coś ważnego opowiadać w swoim języku :) 
Ile wieczorów, tyle scenariuszy :) 
W każdym razie istnieje na ogół szansa, że koło 21:30 - 22:00, A. będzie już słodko spał. 
Tak się właśnie stało i dziś. Po przytulaniu i szukaniu choćby najmniejszego dotyku mojej ręki, A. rozpoczął nocny odpoczynek. 
Tak się ułożyło, że i Tacie udało się skończyć pracę w domu o podobnej godzinie, co podobnie jak szybkie uśnięcie A. niezbyt często ma miejsce. Znacznie częściej ostatnio Tata siedzi po nocach przy komputerze. 
Ale na szczęście dziś było inaczej :) 
W związku z tym, mieliśmy z Tatą wolny wieczór! Wooooow... można się zachwycić :)
Tak, tak... te najbardziej prozaiczne sprawy najmocniej cieszą, gdy w domu jest mały człowieczek i znaczna część życia kręci się wokół niego. 
Mogliśmy po prostu pobyć z Tatą razem. Odpocząć, wyłączyć głowy, a właściwie z pełnej aktywności przełączyć się w tryb czuwania :)
A najfajniejsze we wspólnym wieczorze jest to, że na siłę nie trzeba nic robić razem. Wystarczy, że ta druga osoba jest całym sobą blisko. Tata czytał swoją gazetę, ja zajęłam się czytaniem swojej i po prostu byliśmy, odpoczywaliśmy, rozmawialiśmy i łasuchowaliśmy :) Po zabieganym dniu, taki wieczór regeneruje psychicznie bardziej niż cokolwiek innego. 



środa, 17 czerwca 2015

Dzień 9. Zabawy z mamą, zabawy z Tatą

"Nie umiem bawić się z dzieckiem, a on sam też nie umie" - to zdanie, które o dziwo, dość często przewija się w wypowiedziach rodziców. Zwłaszcza chyba tych, którzy spędzają ze swoim potomkiem mało czasu. Odpowiedzią na ich kłopot, są wszystkorobiące zabawki, a może to jest przyczyna tych kłopotów?
Zabawka do dziecka mówi, świeci się, gra, a rodzic ma wrażenie, że spędza z dzieckiem czas. No bo przecież zabawka była droga, na opakowaniu magiczny napis "edukacyjna", czego chcieć więcej?
Ano.....wszystkiego.
Nie jestem zagorzałą przeciwniczką multimediów w życiu małego ludzika. Nie podniosę rabanu, że bajki to najgorsze zło tego świata. Sami z Tatą puszczamy A. przygody Świnki Peppy i razem z nim, komentując jednocześnie bajkę oglądamy te historyjki.
Nie rozumiem jednak kompletnie, w jaki sposób edukuje nasze dzieciątko zabawka, która beznamiętnym, monotonnym "głosem" powtarza kilka zwrotów?  A gdzie mimika i gesty, które pomagają zrozumieć pojęcia? Gdzie modulacja głosu, która przybliży świat? Niczego takiego nie ma. Dzieciątko siedzi, naciska guziki i mimo iż zajęte i spokojne, tak naprawdę niewiele od nas dostaje. Bo najważniejsze czego taki maluszek moim zdaniem potrzebuje w zabawie, to swoboda, własna kreatywność i nasz czas. 
Nie trzeba siedzieć nad głową dziecka i mówić mu co ma robić, jak ustawić wieże z klocków, jak bawić się misiem. Z tym taki mały człowiek z pewnością w większości poradzi sobie sam. Trzeba być gdy nas potrzebuje. Gdy zaprosi do wspólnej zabawy, lub gdy my czujemy chęć wskazania mu jakiegoś fajnego nowego rozwiązania. Najważniejsze to moim zdaniem, nie próbować bawić się za dziecko, albo nie oczekiwać od niego konkretnego scenariusza zabawy. Rozmawiać, pokazywać, udawać, naśladować. Nie wstydzić się przed sobą być w tym trochę śmiesznym i karykaturalnym, bo tu chodzi przecież o najważniejszą istotkę w naszym świecie.
Ja zauważyłam jedną rzecz. Tata też kiedyś mówił, że nie umie się bawić z A. I wcale się tego nie uczył, o nie. Po prostu nagle zaczęło to być bardzo naturalne i oczywiste. Przebywanie z A., pokazywanie mu świata i poznawanie jego, stało się przyjemnością. Już jak się rodzic wkręci w codzienne aktywne spędzanie czasu z maluchem, to..... tego się nie zapomina. Taka potrzeba i łatwość zabawy rozwijać się będzie wprost proporcjonalnie do czasu spędzonego wspólnie i jednoczesnego poznawania własnego dziecka. 
Taki pozytywny obraz dzisiejszego dnia - zabawa z A. 



wtorek, 16 czerwca 2015

Dzień 8. Mrówka Z. :)

Każda wizyta ciążowo - kontrolna jest dla mnie stresująca. Czy malutkiej istotce jest wygodnie? Czy niczego jej nie brakuje? Czy nie poświęcam jej za mało uwagi?
Dziś był termin trzeciego (ostatniego) ważnego USG. Oznacza to, że czas już szykować ubranka, kompletować wszystkie braki w i tak już prawie gotowej wyprawce i powoli nastawiać się na kolejne zmiany w "prawie" poukładanym życiu :)
Z.  i jej dobre wyniki badań, to rzecz dziś dla mnie najważniejsza, dająca mnóstwo radości i spokoju :) Z. rozwija się prawidłowo, panoszy się nonszalancko w moim brzuszku i czeka na właściwy moment, żeby nas przywitać :) Przede mną 2 ostatnie miesiące ciąży. Chyba dopiero teraz zaczyna do mnie docierać, że to już za chwileczkę, już za momencik..... Wreszcie zapanuje w domu wyrównanie sił :)

Domowo - rocznicowo :)

Mijają dni miesiące mija rok...
Tak właśnie się stało. Z niedzieli na poniedziałek minął rok, od naszej pierwszej nocy w wyremontowanym domu z dala od zgiełku miasta :) Zleciał ten czas jak szalony. Pamiętam, że jak się wprowadzaliśmy, jeszcze wiele rzeczy nie było skończonych, a A. był taki malutki. Choć wiadomo jak to z remontami bywa, nadal całe mnóstwo jest do zrobienia. W każdym razie, ten rok dał mi dużo spokoju, przestrzeni i radości z obserwowania jak A. rozwija się i zdobywa nowe umiejętności w przestrzeni dostosowanej do jego bezpieczeństwa i potrzeb. 
Bo nie ma co ukrywać, ale moim ulubionym pomieszczeniem w domu jest zdecydowanie pokój A. 
Jest bezpieczny, jasny, miękki i stworzony tak, żeby A. wszystko miał pod ręką. Przebywanie tam z A., to odpoczynek :) Wchodzenie do szafki? - proszę bardzo, wyciąganie wszystkich książeczek na środek? - czemu nie. Zabawek mały A. nie ma przytłaczającej ilości, więc gdy schowa się je we właściwych miejscach to panuje spokój, ład i harmonia, którą lubię w przestrzeni dziecięcia :)
Na początku wcale nie było tak łatwo przyzwyczaić się do odległości od Warszawy i nie umiejąc poruszać się po okolicznych sklepach, po zakupy jeździłam do miasta. Teraz życie płynie już swoim rytmem. Mimo iż nadal często bywam w stolicy, to okoliczne rejony nie mają przede mną już takich tajemnic :) Inaczej to życie wygląda tu na peryferiach :) Wolniej, spokojniej, bliżej natury. Wychodząc z A. na dwór ubieram go w rzeczy raczej do zniszczenia, żeby nie strofować malca, żeby się nie wybrudził :) W Warszawie na placach zabaw dominuje często rewia mody. Mamy wybierają najlepsze ubranka swoim dzieciom. A niech inni zobaczą jaka "stylówka" z małej pannicy, lub kawalera :) Dzieci zestresowane, ciągle otrzepywane z piasku, żeby żadne ziarenko nie zostało na nowej bluzeczce.... tu tego nie ma :) Oczywiście bardzo lubię jak A. wygląda ładnie i czyściutko, ale na litość boską, nie na placu zabaw czy dworze bawiąc się kamieniami :D

Tak więc rok minął w tempie błyskawicy, choć dużo się pozmieniało przez ten czas :)

Tata w ramach świętowania zrobił mi niespodziankę, przywożąc nasze ulubione sushi :) myyyyyyy....pychota :)
A. padł po aktywnym dzionku na dworze, więc podobnie jak niedzielny poranek, również i wieczór był spokojny, relaksujący i niezwykle smaczny :) Lubi ten Tata czasem pysznie i uroczo zaskakiwać :) 

Mimo iż wyprowadziliśmy się z miasta, nie zamierzamy rezygnować z jego dobrodziejstw. Nie będę nagle w zbzikowaną na punkcie własnych warzyw ogrodniczką. Jednak przestrzeń i swoboda, którą mieszkając tutaj możemy zapewnić A. i wkrótce Z. jest absolutnie wspaniała i nie zamieniłabym jej na żadne uroki wielkiego miasta, które przecież cały czas są na wyciągnięcie ręki i nadal zamierzamy z nich korzystać :)






poniedziałek, 15 czerwca 2015

Dzień 7. Bo "monotonia" mi się nie nudzi

Każdy o czymś marzy, ma swoje cele i pragnienia. Wiele osób chce się spełniać we wszystkich rolach społecznych jakie mu przypadły w udziale na 100%. Kobieta chce być: świetną bizneswoman, wspaniałą żoną, perfekcyjną panią domu, wyrozumiałą matką, najulubieńszą koleżanką... po prostu ideałem. Ale czy takie życie w ogóle jest możliwe? Czy da się połączyć wszystkie te role i być fantastyczną we wszystkim? A może zamiast możliwości bycia dobrą we wszystkim na 100%, mamy do dyspozycji tylko 100% i jak je podzielimy tak będzie?
Tata A. zawsze powtarza, że przecież ludzie wybitni w jakiejś dziedzinie nie są idealni i najlepsi w każdej innej. Jeśli ktoś odnosi mega sukcesy w pracy, to często odbywa się to kosztem czasu dla rodziny. Nie da się przecież wszystkiego pogodzić i podzielić po równo, bo zawsze ucierpi na tym któraś z ról. Więc może nie trzeba się silić na wypełnianie 10 ról idealnie, skoro i tak marne szanse, że się powiedzie? Może właśnie należy skupić się na tych najważniejszych dla siebie i nie próbować robić wszystkim na około dobrze, oglądając się na to co o nas pomyślą?
Nie odnoszę sukcesów zawodowych, nie mam "psiapsiółek" od serca, nie prowadzę idealnie domu.... Jestem Mamą, Żoną, Córką.... czy to za mało? Czy nie jestem oby "za mało ambitna"? A może po prostu "kura domowa" ze mnie? Czemu bycie Mamą na pełen etat jest takie nieatrakcyjne społecznie? Czemu tyle słyszę od mam niespełna rocznych dzieciaczków: "już mam dosyć tej monotonii, tak się cieszę, że już wracam do pracy"?
Rozmawiałam dziś z koleżanką przez telefon. Pytała jak się czuję w drugiej ciąży? Opowiedziała, że wszystkie jej koleżanki, które mają drugie dziecko są wykończone i już marzą, kiedy młodsze pociechy podrosną, żeby były bardziej samodzielne. Pochwaliła się, że niedługo wraca do pracy, i że to super bo ma dość tej monotonii. Gdy zapytałam ją o plany związane z drugim dzieciątkiem, powiedziała ..... Oooooo nieeeeeee.
Zaczęłam się nawet w przypływie hormonów zastanawiać, czy oby nie popełniliśmy jednak błędu? Czy pragnienie drugiego dzieciątka nie było szalone i nie oznacza, że skazujemy się na rodzicielską katastrofę?
Po chwili doszło do mnie, że wcale nie! Że to jest właśnie moja droga właściwa i w pełni świadoma. 
Ok. czasem brakuje odskoczni, oddechu, ale tylko czasem. Nigdy, gdyby ktoś się mnie zapytał: jak to jest siedzieć z dzieckiem w domu, nie odpowiedziałabym, że "to monotonia". Pęd za karierą, pieniędzmi, fajnością zepchnął rolę Mamy na drugi plan. Mam wrażenie, że nawet kobiety lubiące swoje mamine powołanie, wstydzą się do tego przyznać. 
Że mąż je utrzymuje? Wstyd! 
Że siedzą w domu i oglądają z dziećmi kolejny raz tą samą książeczkę? Nuda! 
Że zachwycają się każdym nowym osiągnięciem własnego maleństwa? Bezsensowność, przecież każdy dorosły tak umie! 
A ja, mimo iż czasem dopada mnie zmęczenie nie zamieniłabym czasu z A. na żadną karierę w korporacji, za żaden deadline, asap. target. 
I dumna jestem, że jestem jego MAMĄ. 
A gdy podzielę te 100% na role, na których mi najbardziej zależy, to stwierdzam, że cały mój entuzjazm zostaje w rodzinie. I dobrze mi z tym!



niedziela, 14 czerwca 2015

Dzień 6. Niedziela będzie dla nas

Ach, już zdąrzyłam zapomnieć co to znaczy leniwy niedzielny poranek. Zwykle jak A. się budzi, to po prostu zaczynamy razem z nim dzień. 
Dziś było nieco inaczej, a dzięki temu wyjątkowo i leniuchowo :)
A. owszem obudził się wcześnie, pokręcił, pouśmiechał, porozpychał nóżkami zyskując znaczną powierzchnie łóżka dla siebie, po czym wstał i zaczął maszerować w kierunku swojego pokoju. Poszłam za nim, niewyspana, ale ze świadomością, że snu na dziś już wystarczy ;) A. pobawił się chwilkę samochodami, po czym..... wszedł na swoje łóżeczko i zasnął :)
A to nam niestodziankę mały A. zrobił :)
Tata zaparzył kawę i tak sobie z kubkiem gorącej, pachnącej kawowej pychoty, leżeliśmy i się ralaksowaliśmy, próbując sobie przypomnieć kiedy ostatni raz mieliśmy na to czas? :)
Udało się nawet wspólnie z Tatą zjeść spokojnie śniadanie :)
Za chwilę wstała Babcia A., która przyjechała do nas na weekend, a mały człowieczek wylegiwał się aż do 11 :)
Ach jak błogo i spokojnie. Ktoś kto nie ma dzieci, pewnie puknie się w czoło - jak tu się zachwycać kawą w łóżku i śniadaniem :D Umówmy się, nie ma pojęcia o czym mówię.
Tak więc radością na dzisiejszy dzień jest relaksujący poranek, który wpłynął na całe popołudnie i wieczór, tworząc dzień harmonijnym, pełen radości i spokoju.
Piękna pogoda tylko podsycała urok niedzielnej radości. 
A. kąpał się w basenie, zdobywał umiejętności jako kierowca swego nowego ogródkowego auta. My z Babcią mogłyśmy nawet posiedzieć spokojnie na dworku, podczas gdy Tata porządkował działkę. 
Więcej takich dni by się chciało. Niespiesznych, radosnych...






sobota, 13 czerwca 2015

Dzień 5. Z Tatą na zakupach

Jest kilka rzeczy, których Tata nie lubi. Jest kilka takich, których nie lubi jeszcze bardziej. Są też ZAKUPY, a tych Tata po prostu nie znosi :)
Każda kategoria zakupów jest dla Taty tematem ciężkim. Zakupy spożywcze w małym sklepie są do przejścia, o ile nie trzeba ich robić zbyt często. Wyprawy do supermarketu, to już kategoria wagi ciężkiej i okupiona jest stresem i zniecierpliwieniem. Ale najgorsze z najgorszych to.... kupowanie ubrań. Tata nie jest w ogóle bidulek do tego stworzony. Denerwuje go wszystko i bardzo szybko :) Za dużo ludzi w sklepie, kolejka do przymierzani, za duże, za małe, za drogie, za brzydkie.... Powodów do nerwów mogę wymienić tysiące, a największym jest konieczność wydania pieniędzy na siebie! Tego Tata nie lubi najbardziej. Optymalną więc sytuacją jest taka, kiedy ja kupię Tacie potrzebne rzeczy, a on tylko zaakceptuje lub poprosi o zwrot, kiedy zbyt popłynę w wyborze ;)
Zupełnie to się zmienia, kiedy chodzi o kupienie czegoś dla mnie, a niemal niewyobrażalne jest zachowanie Taty, kiedy czegoś potrzebuje A. :) Nie chodzi o rzeczy kompletnie zbędne, takich Tata nie kupuje. Chodzi o rzeczy ważne i rzeczy od serca. Dzisiejsza wyprawa po letnie buciki dla A., spowodowana falą upałów zakończyła się kupieniem dwóch par bucików na małe stopki i basenu, żeby A. mógł pluskać swoje ciałeczko w ogródku. Kiedy ja robię zakupy ubrankowe dla A. oprócz na wygląd, zwracam dużą uwagę na cenę. Nie znoszę przepłacać i nie widzę potrzeby kupowania dla takiego małego chłopca rzeczy wybitnie drogich, kiedy na rynku jest taki wybór ubranek mega fajnych za rozsądną cenę. Tata do sprawy podchodzi inaczej. Tata patrzy na jakość, wygląd, potem długo długo nic, aż w końcu na cenę. Tata lubi rzeczy praktyczne, solidne i urocze. Kiedy nie mogliśmy się zdecydować, które butki będą lepsze, po prostu wziął obie pary. Taki ten Tata jest. Nie kupuje jednak "głupot", zresztą w tej kategorii oboje jesteśmy powściągliwi, ale jak już coś kupi to fajnego na 100%. Także dzisiejszy dzień obfitował w spokój zakupowego szaleństwa :) Bez nerwów, zniecierpliwienia i złego humoru. A co, takie przyziemne rzeczy też mogą mega cieszyć :)



piątek, 12 czerwca 2015

Dzień 4. Dzielność nad dzielnościami

Dzisiejszy dzień minął pod hasłem "Działanie". Przyznam, że niezbyt często zdarzają mi się takie dni jak dziś. Faaajny był..... ;) choć bardzo męczący. 
Odkąd A. potrzebuje dużo ruchu i nie jest w stanie usiedzieć na miejscu, staram się nie bywać w miejscach dla niego nieprzystosowanych zbyt długi czas. Tzn. jeździmy po zakupy, no bo coś jeść trzeba, ale żeby było to łatwe z A. z dodatkowym brzuszkiem to nie powiem. 
W każdym razie dzisiejszy dzień był inny. Sytuacja wymagała tego, żeby odciążyć Tatę i pomóc pozałatwiać kilka spraw. W związku z tym nie zapowiadało się, że to będzie łatwy dzień i wizja płaczącego, zmęczonego A. troszkę mnie zniechęcała do działania. Wyruszyliśmy w drogę z przeświadczeniem, że jeśli cokolwiek będzie przeszkadzało A. to po prostu odpuszczamy i niestety Tata będzie musiał załatwić to innego dnia. Zapakowaliśmy się z A. w Stonkę i z pełną listą zadań ruszyliśmy. I co się okazało.....? Że A. to najdzielniejszy chłopczyk na świecie! Dał radę! Ba, on nawet przez chwile nie miał gorszego humoru. Radośnie rozmawiał ze mną w tylko sobie zrozumiałym języku, jak czekała nas dłuższa podróż z punktu a do punktu b, to sobie zasypiał. Wszystkie moje obawy okazały się dziś zupełnie bezpodstawne. Udało nam się załatwić wszystkie sprawunki i byłam naprawdę zdumiona zachowaniem A. 
A swoją drogą tak aktywny dzień był mi chyba potrzebny. Staram się z A. jednak tak nie pędzić i rzadko pozwalam sobie na takie wyzwania. A dziś wróciłam do domu zmęczona, ale mega zadowolona z siebie i A.
Wspaniały ten A.


Mama w ciąży

Pierwsza ciąża jest wyjątkowa, magiczna, interesująca i wspaniała - tak przynajmniej być powinno, chyba?
Będąc w ciąży z A., wiedziałam o swoim stanie prawie wszystko, a przynajmniej tyle ile zdołałam przeczytać w internecie, dowiedzieć się od lekarza i dopytać koleżanek. Każdy kolejny tydzień, przenosił mnie w magiczny świat rozwoju małego człowieka. Wiedziałam kiedy pojawiają się paznokcie, otwierają oczka, kształtują organy i jak rozwija się mały mózg. Teoretycznie byłam na bieżąco z małym rosnącym w brzuchu A. Miałam czas na drzemkę, odpoczynek, nie dźwiganie, i generalnie bycie w ciąży. Kupowanie ubranek, wyprawki, czytanie o karmieniu piersią, było fascynujące i z nostalgią wspominam ten czas. Nawet chyba udało mi się mentalnie przez te 9 miesięcy na pojawienie się A. przygotować :) nie ukrywam, miałam komfort i oczekiwanie na pierwsze maleństwo było czasem spokojnym i łaskawym dla mnie przez naturę. Czułam się bardzo dobrze, brzuszek do ostatniej chwili nie przeszkadzał w czynnościach codziennych, mąż chuchał i dmuchał :) Nigdy nie traktowałam ciąży jak choroby i starałam się nie rezygnować z niczego w granicach rozsądku. Spotykałam się ze znajomymi, wyjeżdżaliśmy na weekendy za miasto, było błogo :)
Druga ciąża, to już zupełnie inna para kaloszy, zwłaszcza jak ma się w domu niewyrośniętego jeszcze zbytnio pierwszaka :) Tydzień ciąży znam oczywiście, aż tak źle to nie jest ;) ale czy Z. w brzuszku ma paznokietki to już ręki sobie nie dam uciąć. Drzemka w ciągu dnia, to teraz jakieś mityczne słowa nie mające poparcia w rzeczywistości, a spokój i odpoczynek znam tylko z reklam :) Oczywiście nie jest aż tak źle, ale błogiego stanu celebrować nie ma jak i kropka. Lekarz prosił żebym nie dźwigała A., ok. ale niech maluszkowi to wytłumaczy ;) A. jest na etapie ciekawości światem i jest wszędzie, mam czasem wrażenie, że osiągnął umiejętność bilokacji. No bo jak go nie trzymać na rękach, jak trzeba gdzieś pójść  i nie ma warunków, żeby mógł swobodnie pobiegać, a wózek nie zda egzaminu? Jak dostać się na górę do jego pokoju, gdy pokonanie schodów, to wyprawa jak na Mount Everest połączona z rozbijaniem obozów na kolejnych stopniach? Czy wreszcie ile razy można odmawiać małej istotce, która wyciąga do Ciebie rączki i tak bardzo chce się przytulić? W teorii super - w ciąży nie można dźwigać, a życie, życiem :)
Kompletowanie wyprawki, też nie jest już tak fascynujące. Bardzo dużo rzeczy jest przecież w stanie niemal idealnym po A. Łóżeczko jak nowe, bo A. dużo spał z nami, a jak miał 13 miesięcy dostał normalne łóżeczko, bo bardzo płakał, jak widział szczebelki niemowlęcego. Ubranka dla takiego maluszka czy to chłopczyk, czy dziewczynka nie mają większego znaczenia, bo biele i szarości pasują każdemu. Jedyne na co się zdecydowałam to kupno kilku sztuk dziewczyńskich typowo ubranek, a niech ma coś tylko swojego ta mała Z. Wanienka, ręczniki, rożki i inne duperele są. Ciąża mija, a czas na przygotowania się kurczy :) I pojawia się 1000 pytań, jak ja sobie poradzę? Z jednym nie było problemu, bo cała moja uwaga koncentrowała się na A.
Godzinne karmienie? Proszę bardzo! Przytulanie, głaskanie, całowanie, noszenie na rękach, wstawanie w nocy, nocne karmienia, nie było problemu. A jak będzie teraz? A najbardziej martwię się o..... A. Serio, boję się po prostu jak poradzi sobie ta mała główka z nową sytuacją? Nagle pojawi się płacząca istotka, którą nie można się pobawić, a ja będę poświęcać jej sporą część czasu, która dotąd była zarezerwowana dla A. Nie czuję kompletnie klimatu rozmawiania z A. o tym, że pojawi się niedługo Z. Po prostu nie lubię i nie rozumiem takich szopek. A. na 19 miesięcy i mam pewność, że może tłumaczenia kompletnie nie znajdą zrozumienia w jego małej główce. Więc martwię się, jak poradzę sobie z karmienie, bo nie wyobrażam sobie innego karmienia niż naturalne, a to na początku trochę trwa. Zastanawiam się, jak pomieścimy się wszyscy w jednym łóżku, bo A. tupta do nas w nocy, a Z. będę na pewno karmić. No martwię się. Najbardziej ze wszystkich sił, nie chcę żeby A. poczuł się odrzucony, z powodu pojawienia się Z. Niestety większość przypadków jakie znam, opierają się jednak na wielkich dramatach małych ludzików, gdy w ich świat wkracza rodzeństwo. 
Ach ta gonitwa myśli, nikt nie daje niestety recepty, co zrobić, żeby się udało to wszystko gładko pogodzić. Chyba jedyne co pozostaje, to starać się ze wszystkich sił i czasem sobie po prostu odpuścić i nie być dla siebie zbyt surowym.