piątek, 4 września 2015

Dzień 88. Piątek, piątunio...

Gdyby rozliczać macierzyństwo w kategoriach pracy to chyba mogłabym zacząć świętowanie zakończenia pierwszego tygodnia "szkolenia" radzenia sobie z dwójką dzieciaczków.
Idealnie nie było niestety, ale mistrzem nie zostaje się od razu. Kilka razy nie dałam sobie rady z emocjami, kilka razy za moje nieogarnięcie dostało się A. Niestety tak już jest, że czasem najłatwiej jest wyrzucić z siebie złości krzywdząc najbliższych. 
Niemniej jednak chyba wcale nie było tak źle jak mi się wydawało, że będzie.
Okazuje się, że A. potrafi się sobą fantastycznie sam zająć i przynajmniej na razie nie okazuje jakoś wybitnie niezadowolenia z obecności malutkiej Z.
Wspaniałe są te maluszki, mimo iż czasem mam nieco odmienne zdanie. Nie da się zawsze opanować emocji, nie wierzę w matczyną nieskazitelność, choć oczywiście trzeba się bardzo starać, żeby sprostać przede wszystkim własnym wymaganiom.
Udało nam się z Tatą wstępnie wypracować wieczorną praktykę. W porze kolacji koło 20:00 Tata przejmuje opiekę nad A., a ja zajmuję się Z. 
Kiedy ja kąpię małą dziewczynkę, Tata daje A. kolacje.
Kiedy ja szykuję malutką do snu, Tata kąpie A. i też go kładzie do łóżeczka. 
Żeby siostrzyczka nie wybudzała przysypiającego A., schodzę z nią na dół, karmię i ona sobie usypia na kanapie. Wtedy zaczyna się najlepszy moment dnia.
Od kiedy urodził się A. nie miałam takich spokojnych wieczorów. Włączam telewizję lub internet i odpoczywam. Ale fajne uczucie, już zapomniałam jak to było mieć wolny wieczór.
Z pozytywnym nastawieniem weekendowym i z radością, że wszyscy cali i zdrowi przetrwaliśmy trudne 5 dni. 
I najważniejsze, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz